M. Andjelkovic: „Smutno słyszeć o tym, co się stało z Widzewem”

15 sierpnia 2016, 20:19 | Autor:

Miodrag_Andjelkovic

Występował w Łodzi przez jeden sezon, zdobył tylko jedną bramkę, ale wielu wciąż pamięta jego fantastyczną dyspozycję strzelecką w przedsezonowych sparingach. Poza grą w Polsce, wsławił się przede wszystkim karierą piłkarskiego podróżnika, podczas której reprezentował barwy drużyn z 15 krajów. O tym, dlaczego nie poszło mu w Widzewie, jak znaleźć klub na drugim końcu świata i który z jego byłych kolegów powinien pomyśleć o przejściu na dietę opowiedział WTM w rozmowie Miodrag Andjelkovic!

– Brazylia, Japonia, Chiny, Arabia Saudyjska, Kanada. Pamiętasz w ogóle, że grałeś w Widzewie?

– Oczywiście, że pamiętam. Podpisałem kontrakt, gdy trenerem był Dariusz Wdowczyk. Wszystko szło świetnie, drużyna się powoli budowała. Tuż przed rozpoczęciem sezonu został on jednak zwolniony, a stery przejął Franciszek Smuda. To był bardzo dziwny ruch – Wdowczyk prowadził nas przez półtora miesiąca okresu przygotowawczego, dobrze się dogadywał z zespołem. Tymczasem z miejsca przyszedł nowy trener, który w zasadzie nie wiedział niczego o drużynie, nie znał zawodników. Pobyt w Widzewie wspominam jako dobry, ale równocześnie trudny czas.

– Trudny, bo nie było pieniędzy?

– To jeden z powodów. Kiedy podpisywaliśmy umowy, obiecywano nam sumy, których później nie zobaczyliśmy na oczy. Jeżeli jednak wychodzisz na boisko, musisz dawać z siebie wszystko bez względu na okoliczności.

– Zanim pomówimy więcej o Widzewie, wróćmy do początków Twojej kariery. Urodziłeś się w kosowskiej Mitrovicy, ale jesteś wychowankiem belgradzkiego OFK.

– Rodzice przeprowadzili się tutaj, gdy miałem trzy lata. Kupili dom w okolicy, miałem blisko do stadionu, więc z czasem zacząłem na nim trenować.

– Zagrałeś w OFK półtora sezonu i już w wieku 18 lat przeniosłeś się do Espanyolu. Ciężko wyobrazić sobie lepszy start – mogłeś posmakować wielkiej ligi, trenować z bardzo dobrymi piłkarzami jak Nicolas Ouedec, Florin Raducioiu czy Mauricio Pochettino. Miałeś też wsparcie od występujących tam graczy z Jugosławii.

– Gdy przechodziłem do Espanyolu, grało tam ich trzech. Branko Brnovic z Czarnogóry, później długo trener ich kadry narodowej. Nenad Pralija z Chorwacji, który obecnie chyba pracuje w Splicie. I Goran Bodganovic z Serbii, ale nie wiem co się z nim aktualnie dzieje. Świetni ludzie, sporo mi pomogli.

– Zadebiutowałeś w lidze w kwietniu przeciwko Rayo Vallecano, zagrałeś trzy mecze, ale zaraz po tym zostałeś wypożyczony do grającej w Segunda Division Almerii. Poziom okazał się za wysoki?

– Nie do końca. W tym czasie w Espanyolu zmienił się trener. Od razu postawił sprawę jasno: ja i Raul Tamudo będziemy jedynie wchodzić z ławki. Byłem młody, ambitny, chciałem grać więcej. Zainteresowała się mną mająca kłopoty Almeria i zostałem tam wypożyczony do końca sezonu. Ten ruch to był jednak wielki błąd. Przyszedł pierwszy mecz – zacząłem na ławce. Drugi – to samo. Pomyślałem sobie: o co chodzi? Przecież równie dobrze mógłbym to robić ligę wyżej w Espanyolu. Popełniłem w młodości wiele błędów, ale tej sytuacji nawet teraz, po prawie 20 latach, nie jestem w stanie zrozumieć. Ostatecznie spadliśmy do Segunda B.

­– Nie zostałeś w Hiszpanii.

– Tak, postanowiłem spróbować swoich sił w Greuther Furth. Podpisałem trzyletni kontrakt, ale futbol w Niemczech był wówczas bardzo trudny, wymagał dużo biegania i nie udało mi się przebić. Zagrałem dwa lub trzy mecze, większość sezonu spędziłem w rezerwach. Po sezonie spotkałem się z władzami klubu i powiedziałem im, że chciałbym odejść. Nie robili problemów, a ja przeniosłem się do Izraela.

– Tam również nie wyszło. Wróciłeś do kraju, gdzie przez półtora roku strzeliłeś 19 bramek – najpierw w OFK, później w Sartidzie Smederevo. Pomimo to, znów postanowiłeś wyjechać,  tym razem do Turcji. Nie wolałeś zostać w Jugosławii, skoro tak dobrze ci w niej szło?

– Miałem wtedy sporo opcji, ale najważniejszym czynnikiem były pieniądze. Kiedy skończysz karierę i ich nie masz, jesteś nikim. Nie wiem jak w Polsce, ale tutaj mamy wielu piłkarzy, którzy mieli wszystko, a wylądowali na bruku. Nie chciałem tak skończyć.

– Jeden z najciekawszych fragmentów Twojej kariery miał miejsce w 2001, gdy przeniosłeś się do Brazylii, do legendarnego Fluminense – klubu, o którym marzą tysiące dzieciaków biegających za piłką po Copacabanie. Jak się tam dostałeś?

– Trener zaobserwował mnie w jakimś meczu i zapytał, czy nie chciałbym spróbować sił w Brazylii. Odbyłem kilka treningów, sprawdzili że wszystko ze mną ok i po paru dniach podpisałem kontrakt. Tego szkoleniowca – Oswaldo de Oliveirę – wspominam wyjątkowo dobrze. Byłem szczęśliwy, że mogę z nim pracować, fantastyczny człowiek.

Jednym z Twoich klubowych kolegów był Darci…

– Nie, Darciego nie było wtedy we Fluminense. Grałem z nim wcześniej, w Antalyasporze.

Ale to prawda, że poleciłeś go do Widzewa?

– Tak. Przed sezonem trener Wdowczyk zapytał mnie, czy nie znam jakichś dobrych piłkarzy mogących przejść do Łodzi. Przekazałem mu listę kilku graczy, a jednym z nich był właśnie Darci. Po jakimś czasie przyjechał na zgrupowanie do Słowenii, sprawdził się i został z nami.

Atmosfera na meczach w Brazylii różni się od tej znanej z Europy?

– Zdecydowanie. Gdy byłem we Fluminense, szło nam bardzo dobrze, więc na każdym meczu byliśmy wspierani przez 40-50 tysięcy fanów. To jednak nic w porównaniu z grą na Maracanie, gdzie ta liczba nie stanowi nawet połowy pojemności. Podczas derbów z Flamengo na stadionie bywało ponad 100 tysięcy ludzi. Nieprawdopodobne uczucie, gdy nie słyszysz co krzyczy do Ciebie kolega z drużyny, tylko doping fanów.

– Później przeniosłeś się na chwilę do Coritiby.

Byłem tam przez około dwa miesiące, strzeliłem dwie bramki w jakimś pucharze, nie dostawaliśmy jednak pieniędzy, więc odszedłem bez żalu.

– Wróciłeś do OFK, ale praktycznie od razu trafiłeś do Widzewa.

– Zagrałem w Serbii jeden mecz – to była chyba ostatnia kolejka sezonu. Okazało się, że na trybunach siedział człowiek z Łodzi, nie pamiętam jego nazwiska. Po jakimś czasie dostałem telefon i umówiliśmy się na spotkanie. Siedzieliśmy tutaj [w klubowej kawiarni OFK – przyp. WTM]  i zaproponowano mi przeniesienie się do Polski. Początkowo nie chciałem o tym słyszeć, bo przecież dopiero co wróciłem do kraju. Pomyślałem jednak, porozmawiałem z kierownictwem OFK, które obiecało mi nie robić problemów z odejściem. Spotkałem się jeszcze z trenerem Wdowczykiem, znał świetnie angielski, więc mogliśmy długo porozmawiać. Uświadomiłem sobie, że to fantastyczny gość, a Widzew to wielki klub. Dlaczego zatem nie spróbować?

– Jak już mówiłeś na początku, to był ciężki czas w Łodzi. Przed sezonem do klubu sprowadzono wielu nowych zawodników, a jednym z nich był Zeljko Mrvaljevic z Czarnogóry. Znaliście się wcześniej?

Nie, poznałem go dopiero w Widzewie. Później nasze drogi szybko się rozeszły, nie mam nawet pojęcia, co się z nim teraz dzieje.

W przedsezonowych sparingach byłeś najlepszym graczem Widzewa. Strzeliłeś sporo bramek, a kibice sądzili, że w końcu znaleźliśmy klasowego napastnika. Czułeś presję przed ligowym debiutem?

– Raczej nie odczuwam takich rzeczy. Pamiętam tamten mecz – miałem dwie bardzo dobre szanse, ale nie udało się strzelić bramki. W drugiej połowie upadłem i doznałem kontuzji barku. W kolejnych meczach grałem tylko dzięki zastrzykom i nie byłem w stanie pokazać pełni swoich możliwości. Do tego doszły słabe wyniki. Kiedy wygrywasz, wszystko jest ok, ale kiedy przegrywasz, wszystko zaczyna się sypać.

– Chyba cała Twoja kariera w Widzewie naznaczona była przez kontuzje? Miałeś poważne problemy z plecami.

– Tak, to było niesamowite. Graliśmy jakiś towarzyski mecz, zrobiłem jeden zły ruch i nie mam pojęcia, co się dalej stało. Nie mogłem chodzić przez 2-3 godziny, ale przez kilka pierwszych dni starałem się funkcjonować normalnie. Dopiero po jakimś tygodniu trafiłem do szpitala, gdzie zrobiono mi rezonans magnetyczny. Lekarze powiedzieli, że muszę poddać się operacji, po której być może nie będę już nigdy mógł grać w piłkę. Nie zgodziłem się na to, znalazłem w Łodzi wspaniałego człowieka, Marcina Domżalskiego, który poddał mnie kilku zabiegom akupunktury. Poczułem się lepiej, ale po jakimś czasie problemy i tak wróciły…

Pamiętasz swoją pierwszą – i niestety jedyną – bramkę w Widzewie?

­- To był mecz z Wisłą Kraków. Zwariowany mecz. Szybko uzyskaliśmy prowadzenie 2:0, ale ostatecznie przegraliśmy 2:4. Wisła miała wtedy świetną drużynę, ale dobrze się nam przeciwko nim grało. W Pucharze Polski też stoczyliśmy wyrównany bój.

– To prawda, że już zimą chciałeś odejść z Łodzi? Podobno byłeś na testach w Torpedo Moskwa.

Poszedłem tam i byłem bardzo blisko podpisania kontraktu, ale kluby się nie dogadały. Trener powiedział mi, że chętnie widziałby mnie w swojej drużynie, jednak nie może nic zrobić.

– Wiosna upłynęła głównie na opisywanych już problemach ze zdrowiem. Zagrałeś tylko kilka meczów z ławki pod koniec sezonu i opuściłeś Łódź. Szkoda, że się nie udało?

– Na pewno szkoda. Najbardziej smutno było mi jednak nie z powodu tego, że zawiodłem oczekiwania osób z klubu, a kibiców. Fani Widzewa byli niesamowici, wspierali nas w każdym meczu. Zdecydowanie jedna z najlepszych publiczności, dla jakiej grałem.

– Po odejściu z Widzewa znów wróciłeś na moment do OFK, by później na dobre rozpocząć karierę piłkarskiego podróżnika. Korea, Japonia, Kazachstan, Arabia Saudyjska, Chiny… Szedłeś tam dla pieniędzy?

– Oczywiście. Jak już powiedziałem na początku, jako piłkarz możesz być najlepszy, ale jeżeli po zakończeniu kariery nie masz nic na koncie, jesteś nikim. Sporo się zmieniło w Serbii. 30-40 lat temu mieliśmy więcej szacunku do drugiego człowieka. Jeśli zapukałbyś wtedy do czyichś drzwi i powiedział, że nie masz pieniędzy na jedzenie, nakarmiliby cię. Teraz by tych drzwi nie otworzyli.

– Jak znaleźć klub w tak egzotycznym miejscu? Grałeś w Serbii, by po chwili znaleźć się w Korei…

– Swego czasu przyjechał do nas człowiek stamtąd, żeby obejrzeć kilka meczów. Wystąpiłem w dwóch czy trzech z nich, wypadłem dobrze, więc przed końcem sezonu zaproponował mi spotkanie. Powiedział, że tworzą u siebie nowy klub, Incheon United i proponują mi angaż. Wstępnie się zgodziłem, kluby nie miały problemu z dojściem do porozumienia, pojechałem jeszcze obejrzeć miasto, położone nieopodal Seulu i podpisałem kontrakt.

Później była Japonia…

– Po pół roku przyszedł do mnie menedżer Cerezo Osaka i zapytał, czy nie chciałbym się do nich przenieść. Skorzystałem z propozycji, ale to był dla mnie bardzo trudny okres. Podpisałem kontrakt na 3 lata, a po miesiącu zmarł mój ojciec. Musiałem pojechać na tydzień czy dwa do Serbii, zupełnie nie myślałem wtedy o piłce. Po jakimś czasie spotkałem się z prezydentem klubu i powiedziałem, że chciałbym wrócić do siebie. Zgodził się, a dodatkowo wypłacił mi pieniądze za cały rok z góry, chociaż o to nie prosiłem. Nigdy wcześniej nie spotkałem się z takim zachowaniem. To był wspaniały człowiek.

– Zrobiłeś sobie przerwę od piłki?

– Tak, nie trenowałem przez 3 czy 4 miesiące, po czym trafiłem do Kazachstanu. Teraz pojawiło się tam bardzo dużo pieniędzy, ale za moich czasów to była fatalna liga. Najgorsze było jednak to, że musiałeś regularnie spędzać po kilkanaście godzin w podróży na mecze wyjazdowe. Ten fakt i słaby poziom sprawiły, że szybko przeniosłem się na Ukrainę, do Metalurga Zaporoże. Mieliśmy tam świetnego trenera, Wjaczesława Groznego. Niestety po pół roku zacząłem mieć problemy z przepukliną, musiałem poddać się operacji i pauzować przez kilka miesięcy.

– I znów powrót do egzotyki – saudyjskie Al-Ahli.

– Nie wspominam tego okresu dobrze. Życie w tym kraju było bardzo ciężkie. Na każdym kroku miałeś wrażenie, że znajdujesz się w jakimś więzieniu. Kontrolowali to, o której wychodzisz, gdzie idziesz, kiedy wracasz. Czułem się jak ptak zamknięty w złotej klatce. Po czterech miesiącach stwierdziłem, że nie mogę tak żyć. Władze klubu powiedziały, że pozwolą mi odejść, o ile zgodzę wystąpić się w jeszcze jednym meczu. To było jakieś ważne spotkanie w ramach Arabskiej Ligi Mistrzów, z Rają Casablanca z Maroka. Zagrałem, strzeliłem gola i zgodnie z obietnicą opuściłem klub.

– Podsumowując całą Twoją piłkarsko-podróżniczą karierę – najlepsze miejsce do życia?

– Wszyscy mnie o to pytają i zawsze odpowiadam tak samo – Chiny. Wszystko jest wielkie, ludzie są mili, do tego moje dziecko się tam urodziło. Jest też bardzo bezpiecznie – możesz zostawić syna czy córkę w parku i być pewien, że nic się im nie stanie. W Europie, a zwłaszcza u nas w Serbii, nie jesteś sobie w stanie na to pozwolić, bo ktoś w każdej chwili może je porwać. Wszystko oczywiście zależy też od tego, o której części Chin mówimy. Ja mieszkałem w Dalianie – tam miasto jest czyste, a powietrze świeże. Zupełnie inaczej sytuacja wygląda w Pekinie, gdzie po trzech miesiącach możesz dostać raka od tych wszystkich spalin.

Grałeś w Chinach jeszcze przed wielkim boomem na piłkę.

– Tak, teraz zainwestowali tam w to ogromne pieniądze, ściągnęli dużo gwiazd. Ale już w moich czasach nie mogłem narzekać na zarobki, sumy były bardzo pokaźne.

– W 2010 przeniosłeś się do Kanady, zaliczając tym samym swój czwarty kontynent. To był ruch głównie pod tym kątem?

Nadarzyła się okazja, chciałem przede wszystkim odwiedzić ten kraj. Pograłem tam 3 czy 4 miesiące, zdobyliśmy mistrzostwo i wróciłem.

Lutz Pfannenstiel – mówi Ci coś to nazwisko?

– Nie, absolutnie nic.

– To niemiecki bramkarz, jedyny zawodnik na świecie, który występował w klubach na każdym z sześciu kontynentów. Nie korciło Cię, żeby zrobić to samo?

– Chwilę po grze w Kanadzie miałem okazję na kontrakt w Australii, ale nie skorzystałem. Wiązało się to z koniecznością 24-godzinnej podróży, moja żona była w ciąży, po prostu nie chciałem tam iść.

Nie reprezentowałeś też klubu z Afryki, ale grałeś na tym kontynencie.

– Tak, byłem bodajże w Maroku, Algierii, Tunezji…

Po zakończeniu kariery nie dałeś sobie spokoju z piłką – od kilku lat jesteś asystentem trenera w rodzimym OFK. Plany na przyszłość?

­- Aktualnie jestem w trakcie robienia licencji trenerskiej, mój plan zakłada, żeby w ciągu dwóch czy trzech lat samodzielnie poprowadzić jakąś drużynę. Wiem, że muszę dochodzić do wszystkiego krok po kroku, bo praca trenera to bardzo ciężki zawód. Możesz być świetnie przygotowany teoretycznie, pościągać jakieś kursy z internetu, ale gdy zaczyna się mecz, to wszystko przestaje mieć znaczenie. Gdyby nadarzyła się taka okazja, to bardzo chętnie spróbowałbym swoich sił w Chinach.

OFK w ostatnim sezonie spadło z ligi. Po pierwszej części sezonu byliście na bezpiecznym, dwunastym miejscu, o waszym losie przesądziła dopiero runda zasadnicza, przed którą podzielone zostały punkty. Smaczku doda fakt, że pomysł ten żywcem skopiowano z Polski, gdzie ma on wielu przeciwników. Pewnie też do nich należysz?

– Raczej tak, nie popieram tego rozwiązania. Co do OFK, to mam nadzieję, że uda się szybko wrócić do Superligi. Mamy bardzo młody zespół – w pierwszej drużynie grają nawet 16-latkowie, a najstarszy zawodnik ma 21 lat. To dobrzy gracze, ale czeka ich bardzo ciężki sezon. Czas pokaże.

– Wiesz w ogóle, co dzieje się teraz z Widzewem?

– Prawdę mówiąc, nie mam pojęcia.

– Mieliśmy kilka bardzo ciężkich lat, graliśmy w Ekstraklasie, ale z trudem wiązaliśmy koniec z końcem. Później spadliśmy ligę niżej, by kolejnego sezonu już nie przetrwać. Klub się reaktywował i zaczął od piątego poziomu.

– Niedobrze…

Wszyscy są jednak dobrej myśli, bo mamy w końcu porządnych właścicieli, w zeszłym sezonie bez większych problemów awansowaliśmy i mamy nadzieję kontynuować tę passę w kolejnych latach. Będziemy mieć też nowy stadion…

– Naprawdę? A co stało się z tym, na którym my graliśmy?

Został zburzony, w jego miejscu powstaje nowy. Aktualnie gramy na mniejszym, położonym w centrum Łodzi, gdzie może wejść maksymalnie 2 tysiące widzów. To jednak nie zraziło naszych fanów – na fecie z okazji awansu na Piotrkowskiej było nas 5-6 tysięcy.

– Tak jak już mówiłem, wspominam kibiców Widzewa jak najlepiej. Smutno jednak słyszeć, co stało się z tym klubem. Jestem pewien, że szybko wrócicie na swoje miejsce. Potrzebujecie do tego kilku lat. Z całego serca życzę powodzenia.

Wspominasz szczególnie dobrze jakichś piłkarzy, z którymi grałeś w Widzewie?

– Hmm… Maciek… Jego ojciec był trenerem… Terlecki. Co się z nim dzieje?

– Jest komentatorem w Eurosporcie…

– O, naprawdę?

[Miodrag wpisuje jego nazwisko w wyszukiwarkę i znajduje aktualne zdjęcie]

– Mam wrażenie, że ma jakieś 40 kg za dużo… A Kaziu? Kaziu Węgrzyn.

– Też pracuje w telewizji, komentuje mecze Ekstraklasy.

– Nic dziwnego, bardzo inteligentny facet. Pamiętam też Brazylijczyków – Batata, Darci, Giuliano, Hermes… Była też dwójka gości z Argentyny – Perez i Vera, ale nie mam pojęcia, co dzieje się z żadnym z nich.

– Najlepszy piłkarz, z którym grałeś w jednej drużynie?

– Za dużo ich było, żeby wymieniać. Ci wszyscy z Espanyolu, wielu z Fluminense – Paulo Cesar, Roberto Brum, Roger. Dziesiątki fantastycznych graczy.

– Na koniec trywialne – najciekawsze wspomnienie z kariery?

– Chyba oba związane są z Brazylią, ale leżą na przeciwnych biegunach – karnawał w Rio i wizyta w faveli. Niezapomniane przeżycia.

Rozmawiał w Belgradzie K.