M. Ferdzyn: „Z rzucanych nam pod nogi kłód budujemy schody”

3 lipca 2016, 19:10 | Autor:

Marcin_Ferdzyn

W listopadzie Widzew Łódź świętować będzie 106. urodziny swojego istnienia. Wcześniej – 2 lipca – inny mały jubileusz obchodziło stowarzyszenie Reaktywacja Tradycji Sportowych, które od roku zarządza klubem. Z tej okazji WTM przeprowadził obszerny wywiad prezesem Marcinem Ferdzynem. Podsumowaliśmy ostatni rok działalności RTS oraz podyskutowaliśmy o bliższej i dalszej przyszłości.

– Zanim zaczniemy rozmawiać na temat Widzewa, chciałbym zapytać o pańskie spojrzenie na te ostatnie dwanaście miesięcy. Widać, że przeszedł pan sporą metamorfozę: od człowieka wcześniej nie istniejącego w mediach do osoby brylującej przed kamerami. Ciężko było wejść w rolę prezesa tak dużego klubu?

– Tak, jak pan powiedział. Z osoby zupełnie nierozpoznawalnej, kibica tego klubu, stałem się osobą, która stoi na czele tej widzewskiej społeczności. Nie było łatwo się do tego przyzwyczaić. Teraz czuję, jakie brzemię na człowieku spoczywa. Kierowanie tą społecznością i rozwijanie Widzewa jest trudnym zadaniem. Dotychczas w lepszym lub gorszym stylu prowadziłem swoją prywatną działalność, a teraz musiałem podjąć się nowego zadania. To był ciężki rok.

– Był stres przed pierwszą konferencją na terenie budowy stadionu? Z boku wyglądał pan raczej na kogoś, kto czuł się speszony taką ilością dziennikarzy.

– Stres był olbrzymi. Co prawda studiowałem dziennikarstwo, więc w pewnym sensie byłem z tym tematem obyty, ale jednak fakt, że to wszystko spadło na mnie dość niespodziewanie, sprawiał, że czuło się nerwowość. Myślałem, że to będzie tylko chwilowe, ale nadal jestem prezesem. Społeczność mnie akceptuje.

– Proszę zdradzić trochę kuchni odnośnie powstawania Reaktywacji. Jest wiele anegdot na ten temat. Zaczęło się od telefonicznego umawiania na spotkanie w hotelu?

– Szczerze mówiąc, to ja praktycznie wtedy nikogo nie znałem osobiście. Tylko z gazet. Wyjątkiem był Władek Puchalski, który od lat przyjaźni się z moim ojcem. Wykonałem jeden telefon do Władka, drugi do ojca i poszło. Tak po prawdzie, to nie wiem, czy czasem to ja nie byłem inicjatorem tego spotkania. Nie pamiętam już. Widziałem, co się dzieje w Widzewie. Zadzwonił do mnie Sylwester Cacek, chcąc sprzedać mi jakąś działkę, i po rozmowie z nim wiedziałem, że z klubem jest źle. Władek Puchalski skomunikował się jeszcze z kilkoma osobami, w tym z Grzegorzem Waraneckim. Spotkaliśmy się w bardzo wąskim gronie, kilku osób. Następnego dnia mogliśmy zaprosić więcej ludzi i zawiązać stowarzyszenie.

– Krąży plotka, że zgodził się pan zostać prezesem, bo nikt inny nie odważył się na to.

– Tak naprawdę, to ja do dziś nie wiem, dlaczego mnie wybrano. Może faktycznie nikt inny nie chciał? Może Władek Puchalski konsultował to ze Zbyszkiem Bońkiem, który też zna się z moim tatą? Wiedzieli, że od dziecka chodziłem na Widzew, że mam ten klub w sercu. Ktoś we mnie coś zobaczyli i dlatego zostałem wybrany prezesem. Przyszli, pogratulowali. Potem była konferencja na budowie stadionu i poszło (śmiech). Wtedy wszystko działo się bardzo szybko.

– Ustaliliście wtedy, że tworzycie w pewnym sensie „nowy Widzew”, czy może były też brane pod uwagę jakieś alternatywne rozwiązania?

– Nie, skąd. Ustaliliśmy, że budujemy klub na nowo, w oparciu o jego ponad stuletnią tradycję. Wszyscy obecni na tej sali deklarowali, że idziemy w jednym kierunku. Chcieliśmy odbudować markę Widzewa i muszę przyznać, że większość tych ludzi nadal jest przy klubie.

– Mieliście wówczas świadomość, z jak dużą odpowiedzialnością będziecie mieć do czynienia? Momentu zwątpienia nie było?

– To trzeba byłoby zapytać wszystkich chłopaków. Ja miałem to szczęście, że dobrałem się lub zostałem dobrany w parę z Rafałem Krakusem. Nie znaliśmy się wcześniej, poznaliśmy się dopiero wtedy. Świetnie nam się razem współpracuje i wzajemnie się uzupełniamy. Nie mieliśmy dzięki temu żadnego momentu zwątpienia. Mimo, że były zawirowania wokół niektórych członków stowarzyszenia – pewnie pan wie, o kim mówię – to nie mieliśmy wątpliwości. Jesteśmy widzewiakami, kochamy ten klub!

– Zaczynaliście jak w „Ziemi Obiecanej” Reymonta. Pan, Rafał Krakus i Stanisław Syguła nie mieliście nic: boiska, piłkarzy, trenera, budynku klubowego. Jedyne czym dysponowaliście, to ogromne chęci i bardzo małą ilość czasu.

– Mieliśmy też dużo wiary w to, że się uda. Bez tej wiary byłoby ciężko. Pochodzę z Koluszek, stąd znam się z Przemkiem Cecherzem i to była moja pierwsza myśl, by on został trenerem. Po prostu znałem go, jego mama była moją wychowawczynią. On jednak nie mógł do nas przyjść ze względu na umowę z innym klubem. Stanisław Syguła przyprowadził z kolei Witolda Obarka i zaufaliśmy mu. Może nawet za bardzo, ale wynikało to z tego, że brakowało nam doświadczenia. Przyszło kilku przypadkowych zawodników. Gdybyśmy wtedy wiedzieli, że można to zrobić trochę inaczej, to wcześniej byliby w zespole wartościowi piłkarze. Ale cóż, ważne, że zrealizowaliśmy cel. Rzuca się nam kłody pod nogi, ale my robimy z nich schody i idziemy po nich do góry!

– Nie myśleliście, że może zrobić to na spokojnie? Przygotować się organizacyjnie na kolejny sezon? Tak sugerował wtedy Sławomir Chałaśkiewicz.

– Widzew musiał trwać. Kibice potrzebowali go, musieli mieć te igrzyska i wykazywać zainteresowanie klubem. Nie zgadzałem się wtedy z opinią Sławomira Chałaśkiewicza. Szanuję go jako byłego piłkarza, ale tu miałem inne zdanie. Zresztą pan Sławek też zaczął się później wycofywać z tych słów, gdy zaczęło nam iść lepiej. Uważam, że postąpiliśmy słusznie. A te błędy, nazwijmy je „błędami młodości”, były nam potrzebne. Drugi raz ich już nie popełnimy.

– Powoli wszystko zaczęło jakoś się samo nakręcać. Na pewno pomagała Wam euforia, jaka biła od kibiców po ogłoszeniu powstania „nowego” RTS. Wy też nagle staliście się dla ludzi szefami jedynego właściwego Widzewa. To musiało na Was robić wrażenie.

– To było niesamowite uczucie! Ja i Rafał jesteśmy chorzy na Widzew. Pan też. Jeśli wszyscy jesteśmy chorzy, to wystarczy za cały komentarz. Moja żona na początku nie umiała tego pojąć. Teraz już trochę rozumie, ile to dla mnie znaczy, ale wtedy było jej ciężko to ogarnąć. Mi z początku też nie było łatwo uświadomić sobie, że jestem prezesem. Potem do tych niezwykłych emocji zaczęły też dochodzić myśli, jak wielka odpowiedzialność na mnie ciąży. Jak wiele osób codziennie patrzy mi na ręce i rozlicza z moich działań. Niektórzy chwalą, inni krytykują. Ja wiem więcej od innych, bo jestem w środku całej tech maszyny. Dlatego pewne decyzje mogą się komuś stojącemu z boku wydawać nierozsądne, ale ja muszę je podejmować. Mogę zaapelować do kibiców, żeby byli spokojni. Wszystko idzie w dobrą stronę. To, co udało nam się z Rafałem i resztą zrobić przez ten ostatni rok, to już fundament pod tworzenie czegoś dużego.

Euforia kibiców rzeczywiście towarzyszy nam od początku. Widać to choćby po akcji Wielka Orkiestra Widzewskiej Pomocy, dzięki której klub otrzymał naprawdę duże pieniądze. Liczę, że nadal będą nas oni wspierać w ten sposób. To wiele dla nas znaczy. Pozwala zachować tą wiarę, że warto to robić dalej. Że damy radę.

– Kontaktował się z panem wtedy Sylwester Cacek. Nie był zadowolony z waszych ruchów.

– Znałem Sylwestra Cacka już wcześniej. Między nami były jednak relacje czysto biznesowe. Jak mówiłem, proponował mi zakup działki, wiedząc, że jestem prywatnie deweloperem. Po powstaniu stowarzyszenia miałem jeden czy dwa telefony z pretensjami. Pan Cacek miał żal, że postąpiłem w ten sposób. Ale jak ja miałem postąpić? Wiem, że Sylwester Cacek włożył w klub wiele pieniędzy, ale tak naprawdę nic z tego nie było. Dodatkowo wygenerowały się długi, bo podpisywano irracjonalne umowy. Kierunki działań były fatalne i ten smród ciągnie się do teraz.

– Musicie teraz ten widzewski dom „przewietrzyć”.

– Jesteśmy na takim etapie rozwoju klubu, że żyjemy z dnia na dzień. Przede wszystkim musimy naprawić to, co pan Cacek zepsuł. Musimy odzyskać wiarygodność, udowodnić, że nie jesteśmy oszustami, że nie chcemy Widzewa zadłużyć. To kosztuje dużo energii. Poprzedni włodarz wykiwał wielu ludzi i zanim wierzyciele jego spółki nam uwierzą, upłynie jeszcze sporo czasu. Idziemy jednak w dobrym kierunku. Pierwszy rok naszej działalności nie wygenerował zadłużenia – audyt przeszliśmy, z ZUS i US jesteśmy na czysto. Mamy licencję, piłkarze wypłaty na czas. Jestem zbudowany tym, co już udało się osiągnąć. Pocztą pantoflową dochodzą do nas sygnały, że w środowisku piłkarskim jesteśmy dobrze postrzegani, a wielu zawodników chce u nas grać. Ci, którzy już tu są i znają też realia I ligi, mówią, że jesteśmy już na tym poziomie. Nie chodzi mi nawet o finanse. Ale jest atmosfera w klubie, odpowiednia organizacja. Piłkarze dostają suplementy, warunki sportowe do rozwoju.

– To Obarkowi i Sygule zostawiliście sprawy sportowe, choć kandydatów do roli trenera było wtedy więcej.

– Przewijały się wtedy różne koncepcje, np. Piotra Szarpaka, który dziś zajmuje się u nas szkoleniem młodzieży, a wtedy był w III lidze. Byli brani też pod uwagę Andrzej Kretek czy Piotr Kupka. Z różnymi osobami rozmawialiśmy. Ja w tamtym czasie negocjowałem głównie z trenerami Cecherzem i Obarkiem. Pierwszy, jak mówiłem, miał ważny kontrakt w Poroninie, a drugi znał się z panem Sygułą i był wolny. Padł więc wybór na Obarka.

– Stanisław Syguła dawał wam wtedy ten brakujący pierwiastek rutyny?

– Nie mogę powiedzieć, że pan Syguła coś nam dał. To znana osoba w Łodzi, dzięki swoim kontaktom pomagała w ŁZPN. Pieniędzy do klubu włożył niewiele. Trener Obarek jest jego znajomym. Pracowali wspólnie w Sokole Aleksandrów i przez pryzmat pewnych sukcesów tam odnoszonych zaufaliśmy obojgu. Kadrę w większości zbudował pan Obarek. Widziałem, że w sparingach wyglądało to słabo, więc postarałem się o kilku wartościowych piłkarzy. Udało się zmobilizować Prince’a Okachiego czy Vlado Bednara, choć akurat ten drugi transfer nie wypalił. Moim pomysłem był też Kamil Zieliński i dobrze, że on przyszedł, bo strzelił jesienią kilka ważnych bramek. Razem z Rafałem Krakusem wymyśliliśmy też Damiana Dudałę czy Adriana Budkę. Tych piłkarzy, zwerbowanych przez trenera Obarka, w większości już nie ma. Wymagamy zawsze jednej podstawowej rzeczy – walki. A u niektórych ten fundamentalny element zawiódł.

– Reakcja biznesu na powstanie stowarzyszenia była bardzo pozytywna. Szybko zaczęliście budować siatkę partnerów i sponsorów. Bardzo pomogli Wam na starcie szefowie firmy ZCB Owczary.

– To też firma, z którą ja współpracowałem już wcześniej. Można powiedzieć, że to „moi ludzie”. Były takie sygnały, że nie uda nam się nikogo znaleźć. Mówiono nam, że nikt nie da żadnych pieniędzy na Widzew. Pojechaliśmy do Rafała i Roberta, braci, którzy prowadzą rodzinnie tą firmę – swoją drogą bardzo porządną, z polskim kapitałem i w widzewskich rejonach koło Opoczna. Zdecydowali się w to wejść i bardzo się z tego cieszę. To solidna, prężna firma. Ważny partner, który pomógł Widzewowi i chce pomagać dalej. W przyszłym tygodniu jadę znów do nich porozmawiać na temat dalszej współpracy, bo chłopaki chcą zwiększyć swoje zaangażowanie finansowe w klub. Po tym, jak związaliśmy się z ZCB Owczary, zaczęły pojawiać się nowe firmy. Namówienie do współpracy takie przedsiębiorstwo wpływa na psychikę innych. Dołączyli do nas kolejni partnerzy i udało się zbudować tę siatkę sponsorów. Wkrótce pojawią się kolejni. Liczymy m.in. na ten kapitał szwajcarski, choć sprawa się przeciąga i nie jest jeszcze przypieczętowana. Ogólnie mówiąc, odzew biznesu jest pozytywny. Łódzkiego i nie tylko.

– Nie bez znaczenia było też zaangażowanie kibiców oraz środki z Wielkiej Orkiestry Widzewskiej Pomocy i te trafiające bezpośrednio do klubu. Pamiętam Pana wypowiedź na początku tworzenia klubu, że nie można jeszcze uwzględniać tych darowizn w budżecie, bo to tylko deklaracje. Efekt jednak przerósł oczekiwania.

– Bo to wtedy były tylko deklaracje. Czas pokazał jednak, że wkład kibiców w finansowanie klubu w tym sezonie był wielki. Na klubowe konto wpływa miesięcznie średnio około 11 tysięcy złotych, mniej-więcej drugie tyle z WOWP. W skali roku dało nam to około 300 tysięcy złotych, a to jest spora kwota. Podziwiam naszych kibiców i dziękuje im za to. Cieszę się, że coś takiego ma miejsce i mam nadzieję, że to wrośnie w naszą świadomość na stałe. Zresztą nie chodzi tylko o dawanie kasy. Wielki wkład był także w momencie zakupu karnetów i biletów na mecze ligowe. Warunki na SMS są ciężkie, a mimo to stadion się zapełniał. W nas-kibicach jest siła. Dzięki tym wpłatom i zaangażowaniu na innych płaszczyznach serce rośnie i człowiekowi chce się rano wstać i walczyć za Widzew.

WPIS PODZIELONY JEST NA KILKA STRON:

1 2 3