M. Mielcarz: „Ekipę mieliśmy fajną, ale to była lokata krótkoterminowa”

10 grudnia 2014, 19:44 | Autor:

Maciej_Mielcarz

Po obszernym wywiadzie z Wojciechem Stawowym na WTM mamy dla Was kolejny, długi wywiad. Tym razem porozmawialiśmy z Maciejem Mielcarzem, o którym w ostatnim czasie zrobiło się bardzo cicho. Odkurzamy więc nieco „Małego” i zarazem podróżujemy z nim w czasie wspominając te 6 lat, jakie spędził w Widzewie.

– Ciężko było nakłonić Cię do tego wywiadu. Dopiero po paru miesiącach się zdecydowałeś.

– No ciężko. Po tym, jak odszedłem z Widzewa chciałem zyskać nieco spokoju, odpocząć od tego wszystkiego. Nie miałem powodów, by się przed kimś, czy przed czymś chować. Po prostu potrzebowałem trochę luzu.

– W tej chwili jest o Tobie cisza, menedżerowie chyba zapomnieli o nazwisku Mielcarz, a to chyba błąd.

– Nie do końca chyba zapomnieli, bo jakieś zainteresowanie moją osobą jest. To nie jest tak, że telefon nie dzwoni, że nikt już nie pamięta, kim jestem i że wcale nie wiedzą, że nie zakończyłem kariery. Fizycznie jestem przygotowany, trenuję raz, a czasami nawet dwa razy dziennie. Potrzebuję jedynie przepracować z drużyną okres przygotowawczy od stycznia i mogę śmiało wchodzić do bramki od rundy wiosennej. Zimowa przerwa jest dłuższa od letniej, więc jest czas potrenować z zespołem.

– Pamiętasz moment, w którym przychodziłeś do Widzewa w towarzystwie Marcina Robaka?

– Pamiętam, to tylko raptem 6,5 roku (śmiech). Miałem wtedy jeszcze ofertę z GKS Bełchatów, gdzie trenerem był Paweł Janas, którego pół roku później spotkałem w Widzewie. Warunki finansowe, jakie oba kluby proponowały, były podobne mimo, że Bełchatów grał w ekstraklasie, a Widzew w I lidze. Zadecydowała marka.

– To wtedy powstał mit, że otrzymałeś potężny kontrakt rzędu 60 tys. zł miesięcznie. Ile w tym prawdy?

– Nigdy nie widziałem takich pieniędzy. Może byli w Widzewie zawodnicy, którzy tyle zarabiali w Łodzi, ale na pewno ja do nich nie należałem.

– Debiut zaliczyłeś koszmarny – cztery bramki stracone w meczu przeciwko Zagłębiu Lubin.

– Czasami się tak zdarza, nie był to zbytnio udany debiut, przegraliśmy 3:4. Trzeba pamiętać, że z Marcinem weszliśmy do drużyny z marszu, liga już grała, to była chyba trzecia kolejka. Szybko jednak złapaliśmy właściwy rytm i już potem szło z górki.

– Widzew występował wtedy także w I lidze, ale realia były zupełnie inne.

– Wszyscy wszystko już chyba na ten temat powiedzieli. Nie ma co nawet porównywać ze sobą tamtego okresu z tym obecnym. Inna drużyna, inne realia – wszystko obróciło się o 180 stopni. Niestety w tą gorszą stronę.

– Mówiło się, że Widzew przepłacał w tamtym okresie niemal za wszystko, byleby wygrzebać się z I ligi.

– Nie wiem, czy przepłacał. Jeśli chodzi o zawodników, to ja nie znałem ich kontraktów, wiedziałem tylko jaką ja mam umowę. Pozostałe sprawy były rzeczywiście dopięte, ale na Zachodzie jest to standardem. U nas mówi się, że to ptasie mleczko. Owszem, jak na realia drugiej klasy rozgrywkowej nie brakowało nam niczego, by zrobić awans.

– Zajęliście pierwsze miejsce w tabeli, ale na skutek decyzji PZPN musieliście powtarzać rok na zapleczu. Jak to wtedy odebraliście?

– Byliśmy wtedy trochę podłamani, ale siedziała też w nas taka sportowa złość. Cały rok zapieprzaliśmy, żeby wywalczyć awans do ekstraklasy, a potem człowiek zamiast móc się tym cieszyć, dostaje obuchem w łeb. Wiadomo, każdy przeżywał to na swój sposób. Ja byłem rozgoryczony, bo chciałem grać w ekstraklasie, wszystko podporządkowałem przez cały sezon właśnie pod ten cel. Na szczęście za rok powtórzyliśmy awans i chwała włodarzom za to, bo z drużyny praktycznie nikt nie odszedł, nawet jeszcze się chyba wzmocniliśmy.

– Klub musiał sypnąć kasą, żeby zatrzymać najlepszych zawodników?

– Graliśmy na tych samych warunkach, ale klub dostawał po tyłku, bo drugi rok funkcjonował bez wpływów z transmisji telewizyjnych i to nas załatwiło na lata. Do tego dochodziły trudności biznesowe, reklamowe. Inaczej firmy angażują się w pomoc klubom występującym w ekstraklasie, a inaczej I-ligowcom.

– Nie było w szatni słychać głosów, że jacyś piłkarze za wszelką cenę będą chcieli odejść, skoro trzeba powtarzać rok w I lidze?

– Zawodnicy mieli podpisane dłuższe kontrakty, więc za bardzo nie mieli pola manewru. Nikt nie mógł pójść do gabinetu Prezesa i powiedzieć: „Dajcie mi więcej, skoro znów mam nie grać w ekstraklasie”. Z tego, co się orientuję, to chyba nie było przypadku, że komuś dołożono, by został w Widzewie.

– Kontrakt kontraktem, ale piłkarze mają sposoby, by przycisnąć właścicieli, np. poprzez menedżerów. Nikt nie dawał sygnałów, że może obniżyć loty, jeśli nie będzie podwyżki lub transferu wyżej?

– To wszystko zależy od tego, jak skonstruowany był taki kontrakt. Niektórzy piłkarze mogli sobie zastrzec w umowie, że w przypadku braku awansu będzie możliwość renegocjacji i z nimi klub musiałby się jakoś dogadywać. Co do brzydkich zagrań, o których mówisz, to nie znam takich przypadków, ale jednak klub do końca walczył potem o uzyskanie odszkodowania od PZPN, więc na pewno odczuł finansowo te dwa lata na zapleczu.

– W następnym roku znów wygraliście ligę, w jeszcze lepszym stylu. Wydawało się, że w ekstraklasie pójdziecie za ciosem i szło Wam nieźle. Do ostatniej kolejki mieliście matematyczne szanse na awans do pucharów.

– Rzeczywiście, ale już wtedy zaczynało być słychać o lekkich problemach. Latem odszedł trener Janas i pomału zaczynało się coś psuć. Zmiana trenera, jedna, druga. Przyjście trenera Michniewicza faktycznie poukładało sprawy sportowe, do ostatniej kolejki mieliśmy szansę, by awansować do pucharów, a to nie byle co. Może gdyby w klubie nie zaczęły się schody, to udałoby nam się tych punktów w sezonie mniej pogubić i finisz dałby nam jakiś spektakularny wynik? Pamiętam dzień 2 maja, bo spadł wówczas śnieg, a my nie wyszliśmy na trening. Coś już wtedy nie grało, a najtrudniej było to wytłumaczyć obcokrajowcom, których kilku wtedy w drużynie było.

– Uważasz, że był to najlepszy sezon Widzewa za Twojej kadencji?

– Jeśli chodzi o wynik, to pewnie tak, wyciągnęliśmy z niego maksa, ale czy był to najlepszy sezon? Fajną rundę mieliśmy też zaraz po przyjściu trenera Mroczkowskiego, gdzie przecież drużyna była składana na kolanie. To nie jest takie proste zebrać zawodników naprędce, w trudnych warunkach i zrobić wynik. Tak samo było w następnych latach, gdzie unikaliśmy spadku i to też trzeba uznać za dobrze wykonaną robotę. Choć do pucharów były lata świetlne, to przy tych warunkach był to też niezły wynik. Dlatego na każdy sezon trzeba patrzeć inaczej, ocenić sprawę z każdej strony.

– Radosław Mroczkowski zastąpił Czesława Michniewicza, który rozstał się z klubem w dziwnych okolicznościach. Uważasz, że był to błąd Widzewa?

– Ciężko mi oceniać, czy to był błąd. Czas by to pokazał, ale tego czasu już teraz nie cofniemy, nie dowiemy się, co by było gdyby. Nie wiadomo jak trener Michniewicz poradziłby sobie w tych warunkach, w jakich musiał sobie radzić trener Mroczkowski i odwrotnie. Może Czesław Michniewicz przeczuwał, jakie realia zastanie i dlatego nie doszło do przedłużenia umowy? Dziś, to już tylko gdybanie.

– Z roku na rok spadek coraz bardziej zaczął zaglądać Wam w oczy, aż w końcu przyszedł czas, że się nie udało.

– No nie udało się, ale tak się kończy taniec na linie, który w zasadzie trwa do dziś. Dla mnie był to pierwszy spadek w całej karierze piłkarskiej. Nigdzie, gdzie grałem, czy w ekstraklasie, czy w niższych ligach, nie spadłem, a zdarzyło się to Widzewie. Złożyła się na to i nasza słaba forma (w tym moja) i sprawy obok – można powiedzieć, że cały ten system w końcu padł. Nie mogło być inaczej, skoro dochodziło do takich rzeczy, że piłkarze przychodzili do zespołu jeszcze we wrześniu czy październiku. To rzecz niespotykana w całej Europie. Jeden może przyjść, jako uzupełnienie, ale nie trzech-czterech, których potem trzeba sprawdzać w meczach ligowych, zamiast kilka miesięcy wcześniej w sparingach. Takich spraw było sporo i to się odbiło na wyniku – skończyło się spadkiem, bo tak się to musiało skończyć.

– Którego z trenerów oceniasz najwyżej? W Łodzi zaliczyłeś ich bodaj sześciu.

– Paweł Janas, Czesław Michniewicz i Radosław Mroczkowski. Tych trzech oceniłbym najwyżej. Dwaj pierwsi mieli duży autorytet i widać było, że bardzo im to pomagało w szatni. Trzeci ten autorytet dopiero sobie zdobywał, ale udawało mu się to, bo potrafił do siebie przekonać ciężką pracą i wynikami, jakie osiągnął w bardzo trudnych warunkach.

– Niewiele osób wie, że już raz poszedłeś klubowi na rękę w kwestii finansów i nie wyszedłeś na tym najlepiej.

– Do dziś idę mu cały czas na rękę, jeśli chodzi o sprawy finansowe. Część zaległości jest zamrożona w układzie i muszę czekać na nie do marca.

– Zimą też dochodziły sygnały, że jeśli nie obniżysz apanaży, to więcej na boisko nie wybiegniesz.

– Bez komentarza…

– Wyszło na to, że faktycznie już w zespole nie zagrałeś. Świetnie bronił jednak Patryk Wolański, czego chyba nikt się nie spodziewał.

– Tak wyszło, ale trzeba oddać Patrykowi, że miał dobrą rundę. Nie oszukujmy się, wskoczył jako młody debiutant i obronił się wynikami, wykorzystał swój moment. Wypromował się dzięki temu i znalazł sobie fajny klub. Słyszałem, że w Danii idzie mu na razie średnio, bo złapał kontuzję.

WPIS PODZIELONY JEST NA KILKA STRON:

1 2