P. Cecherz: „Wiem, że można było zrobić więcej”

25 czerwca 2017, 09:00 | Autor:

Przemysław_Cecherz

Drużyna Widzewa zawiodła oczekiwania kibiców i nie wywalczyła awansu do II ligi. Niektórzy kibice uważają, że współwinny temu jest Przemysław Cecherz. Innego zdania był zarząd, który nie dokonał zmiany trenera. Z wciąż aktualnym szkoleniowcem rozmawialiśmy więc o minionej rundzie oraz planach na kolejną. Zapraszamy do bardzo obszernej, ale ciekawej lektury!

– 51:49. Wie pan, co mówią te liczby?

– Nie mam pojęcia.

– To wyniki naszej ankiety. Aż 49% kibiców stwierdziło, że powinien pan dalej pracować w Widzewie.

– Nie mam zdania na ten temat. Pracuję według swojego planu, analizuję mecze i nie sugeruje się takimi rzeczami. To układ punktowy i dojście do tracącego ŁKS-u spowodowały, że awans był realny i to tworzy ten niedosyt. Gdybyśmy robili to, co zapowiadałem zimą, czyli byłoby spokojne granie, a ŁKS nie traciłby punktów i w tabeli status quo byłoby zachowane, mniej by to wszystko bolało.

– Nie usprawiedliwia się pan trochę?

– Nie, bo nie tylko kibice czują niedosyt. Po tej ciężkiej pracy, jaką wykonaliśmy, ja też go czuję. Wiem, ze można było zrobić więcej. Szkoda, że się nie udało.

Zaskoczony, że proporcje w głosach kibiców układają się po równo? Krytyka, z jaką mierzyliście się w trakcie rundy zapowiadała raczej, że fani będą chcieli pana zwolnić.

– Wie pan, w każdym zawodzie człowiek potrzebuje akceptacji i wsparcia. W pana profesji, księgowej czy kucharza także. Jeśli połowa ludzi widzi, że coś dobrego jednak udało się zrobić, to jest to powód do optymizmu. Drugą połowę będę musiał przekonać w następnym sezonie. W moim zawodzie bardzo ważne jest też wsparcie ze strony piłkarzy i zarządu. Wtedy człowiek widzi, że jego praca może przynieść pozytywne efekty. Jeżeli tego brakuje, pracuje się bardzo ciężko. Byłem w różnych klubach i wiem, że bez tego daleko się nie zajedzie.

– I jak porówna pan specyfikę pracy w Widzewie do tych poprzednich drużyn? Pomijam fakt, że w Łodzi dochodzi element emocjonalny, bo jest pan uczuciowo związany z klubem. To samo z siebie rodzi presję.

– W każdym klubie jest inaczej i nie da się tego porównać. Ale nie ukrywajmy, takie kluby, jak Widzew, Legia, Górnik czy Lech to są miejsca, w których pracę odbiera się w każdej minucie swojego istnienia. Idąc po bułki do sklepu czy tankując paliwo na stacji benzynowej człowiek nigdy nie jest anonimowy. Czuć na sobie ogromną odpowiedzialność. Staram się żyć tak, żeby nikogo nie zawieść. W Widzewie musiałem to robić w zasadzie od pierwszego sparingu.

– Nie było momentu, w którym pomyślał pan, że zarząd może faktycznie pomyśleć nad zmianą nad zmianą trenera?

– Nie odczułem czegoś takiego. Wiadomo, są różne momenty, gdy człowiek wie, że popełnił błąd. Zarząd też czuje odpowiedzialność za klub przed kibicami i ma możliwości, by dokonać zmian. Niemniej współpraca nasza układa się bardzo dobrze. Częściej słyszałem pytania, jak pomóc, żeby coś zrobić lepiej. Spotykaliśmy się nieraz co poniedziałek i analizowaliśmy sytuację.

– Niektórzy pisali, że był pan wzywany na dywanik.

– Absolutnie. To były robocze spotkania. Pierwszy raz do stołu siedliśmy pod koniec listopada, gdy negocjowaliśmy warunki mojej pracy w Widzewie. Analizowaliśmy wtedy, jaka jest sytuacja drużyny i jak jej pomóc. I my to krok po kroku robimy. Przez chwilę wydawało się, że coś można przyspieszyć i stąd jest niedosyt, ale dzisiaj odbieramy Widzew inaczej. Co prawda jeździmy do Gutowa Małego, ale warunki są dobre, na trybunach jest rzesza kibiców, pensje płacone są na czas. Na dzień dzisiejszy strachu z budżetem nie ma. To inny Widzew niż był w grudniu. Wtedy wszyscy bali się, co będzie dalej. Nawet niektórzy piłkarze wstrzymywali się z przedłużeniem kontraktów.

– Wszystko zaczęło się napędzać na początku roku, wraz ze sprzedażą karnetów.

– Dokładnie. Karnety, sky boksy, media i zainteresowanie sponsorów. Ale to było później. Wcześniej podjęliśmy z zarządem wspólną decyzję, że ryzyko jest zbyt duże. Nie mogliśmy zainwestować sporych pieniędzy w drogich zawodników, bo mogło się okazać, że i tak nie odrobimy strat z jesieni i przez pół roku wyrzucimy kasę w błoto. A jeszcze nie daj Boże nie trafisz z jednym-dwoma transferami i jest dziura. Rozglądaliśmy się za graczami za trzy tysiące złotych. Lepiej było stworzyć trzon, a latem wziąć czterech-pięciu mocnych gości i walczyć o II ligę z czystym kontem.

– Gdy obejmował pan zespół obiecywał, że rewolucji w kadrze nie będzie. Tymczasem wymieniono dwunastu piłkarzy.

– Bo kadra była zbyt liczna. Pierwsze nazwiska, które poleciały, grały epizody lub wcale. Potem odejść mieli jeszcze Szewczyk i Strus, ale zostali. Wiedzieliśmy, że mamy kilku dobrych piłkarzy, ale wzmocnienia były konieczne. Przede wszystkim trzeba było ściągnąć bramkarza, bo jesienią było to straszne. Problemem była też gra w defensywie. Brakowało też napastnika i nie ukrywajmy, wciąż brakuje i tu szukamy. Potrzebny był nam też młodzieżowiec.

– Zadowolony był pan z tych wzmocnień?

– Ten wiosenny Widzew stanowił pewną jakość i prezentował się dobrze. Owszem, kilka ogniw nie udało się wymienić, ale te braki wyszły potem w lidze. Chcieliśmy zrobić jeszcze jeden mocny transfer, gdy karnety szły i były na to środki, ale ciężko było sprowadzić kogoś z nazwiskiem. III liga, dwanaście punktów straty, to nie przyciągało zawodników. Wszyscy się denerwowaliśmy na to.

– Teraz powinno być łatwiej.

– Opinia wśród zawodników zrobi swoje. Takie plotki, proszę pana, to idą szybciej niż e-mail (śmiech). Jeśli chodzi o pieniądze, to oni są szybsi od Kubicy na torze. Ta pozytywna opinia o Widzewie już poszła w eter. Poza tym, przychodzący tutaj zawodnik wie, że nawet w III lidze pisze się o klubie więcej niż o tych z Ekstraklasy. I jeszcze jedno: zaczynamy teraz od zera i wszyscy wiedzą, że Widzew chce zrobić jeden, drugi, trzeci awans. Piłkarze mogą się poczuć częścią tej historii. Już teraz jest pierwszy odzew i liczę, że kilka wzmocnień ucieszy kibiców.

– W sparingach dobrze radziliście sobie w obronie, ale strzelaliście mało bramek. Taki był pana zamysł, by zgodnie ze starą szkołą budować ten zespół od tyłu?

– W grze obronnej były straszne bramki. Piłkarze mieli złe nawyki. Nawet Marcin Kozłowski powiedział po którymś słabszym sparingu: „Wróciło to stare granie w defensywie”. Graliśmy mało zdyscyplinowanie, zostawialiśmy miejsce. Trzeba było nad tym pracować. Jak zimą dowiedziałem się, że przychodzi Patryk Wolański, to już byłem spokojny. Przy nim obrońcy grali pewniej, a jak już coś popsuli, to Patryk umiał to naprawić. Dużo pracy kosztowały nas też głowy zawodników. Wie pan, że taki Bartek Gromek chciał odejść?

– Po meczu w Ząbkach z Legią II.

– Dokładnie. On nie chciał nawet słyszeć, że ma wracać do Widzewa. Natychmiast chciał odejść. Jakoś go namówiliśmy, bo widzieliśmy w nim potencjał. Jest szybki, agresywny, potrafi się włączyć do ataku. Ma jednak duży problem z radzeniem sobie z presją. Ogromną pracę wykonaliśmy, by go „utrzymać”. Moim zdaniem przez całą rundę zagrał może półtora meczu słabo.

– Gromek, ale i Adam Radwański, mieli taką przypadłość, że gdy wyszło im pierwsze zagranie w meczu, było dobrze. Jeśli jednak na początku popełnili błąd, gubili się i wpadali w panikę.

– Zgadza się. Do tego nie pomagali ci, którzy siedzieli blisko boiska, zwłaszcza Gromkowi. Ile on się musiał nasłuchać. Potem się nauczył i potrafić im coś odpowiedzieć, ale to nie może tak być! On potem pojechał na mecz z Ruchem i tak mu zależało na tym, by wypaść dobrze, że z boiska schodził dosłownie półprzytomny. Od tamtej pory złapał formę i był jednym z najlepszych w drużynie. Wystarczyło mu pomóc, a nie słuchać tych, co kazali go wyrzucać.

– Kończąc temat Gromka. Zostaje? Kończy mu się status młodzieżowca.

– Nie ma na takiego tematu. Oczywiście będziemy musieli znaleźć miejsce dla młodzieżowca, ale nie jest powiedziane, że to musi być lewa obrona. Będziemy szukali ogranych w lidze, bardzo wartościowych młodzieżowców na różnych pozycjach. A może trafi się taki na prawej pomocy i trzeba będzie przestawiać?

– Brak skuteczności dawał wam chyba do myślenia, bo chwilę przed startem ligi sprowadziliście Marcina Krzywickiego.

– Brak napastnika było widać gołym okiem. Dlatego cały czas szukaliśmy. Tutaj zadziałało też coś innego. Tydzień do ligi, poza Piotrkiem Okuniewiczem i Dawidem Kamińskim, który lepiej sprawdza się na skrzydle, nie mieliśmy nikogo. Do tego kibice kupowali karnety i narzekali, że klub nie chce pieniędzy przeznaczyć na poważne wzmocnienie. Mirek Leszczyński stawał na głowie, by kogoś znaleźć i tak trafił nam się „Krzywy”.

– Przy całym szacunku do Marcina, czasem pośpiech nie popłaca.

– Pewnie byłoby inaczej, gdyby on przygotowywał się z nami cały okres. A zagrał tylko w jednym sparingu. Analiza pokazuje jasno: napastnicy zawiedli. Jeśli w meczu stwarza się osiem-dziewięć 100% sytuacji, a strzela się jednego, dwa, rzadko trzy gole i robią to Mąka i Michalski, to coś jest nie tak.

– Wystarczy spojrzeć na klasyfikację najlepszych strzelców. Świderski, Radionow, Miller – wszyscy grali na „dziewiątce”. Wyjątkiem jest Daniel Mąka.

– Można dorzucić jeszcze Jackiewicza czy Zalewskiego. Widział pan chyba wszystkie mecze. Proszę sobie przypomnieć, ile moi zawodnicy marnowali w każdym z nich sytuacji.

– Wracając do „Krzywego”. Dlaczego nie grał w końcówce sezonu?

– Kierowałem się wyłącznie kwestiami sportowymi i zdrowotnymi. On mówił, że był gotowy i nie czuł bólu, ale widać było, że chodzi jak na szczudłach. Apogeum tego było w Ełku. Nie było go na boisku, w zasadzie graliśmy w dziesięciu. Nie był w stanie pomóc w tym stanie zdrowia.

– U siebie regularnie punktowaliście, ale problem pojawiał się na wyjazdach. Wygraliście dwa razy na sześć meczów.

– Na każdy mecz trzeba spojrzeć oddzielnie. Znów wróciłbym do tej nieszczęsnej skuteczności. Grając na wyjeździe, jeśli masz dwie-trzy sytuacje, musisz strzelić bramkę, bo tylu okazji, jak u siebie nie będzie. Przeciwnik wyczuwa tą słabość i robi wszystko, by zabrać nam punkty. W Elblągu to był mecz-kuriozum, bo do przerwy powinno być 3:0. Tymczasem tracimy gola po stałym fragmencie, na początku drugiej połowy drugiego i robi się problem. Z Ursusem graliśmy do pewnego momentu odpowiedzialnie, ale słabo z przodu. Mimo to powinniśmy byli dowieść te 1:0. W Ełku sami widzieliśmy – „Wolan” na chwilę założył koszulkę MKS. Każde spotkanie trzeba osobno analizować. Szkoda tych punktów.

– W rundzie jesiennej nie będzie już jedenastu meczów u siebie. Wyjazdów będzie tyle samo.

– Dlatego musimy podnieść jakość w tych akcjach ofensywnych. Nie chodzi mi nawet o to ostatnie zagranie, po którym piłka ma wpaść do bramki, tylko o te wcześniejsze. Weźmy na przykład mecz w Ostródzie i te kontry fatalnie rozprowadzone. Brylował w tym głównie Adaś Radwański. Dużą rolę odegrają nowe twarze, które muszą wnieść jakość. Jest takie stare powiedzenie: „Jak zespół nie strzela dużo bramek, to ma słabych piłkarzy. Jak traci dużo, to ma słabego trenera”. A drugie: „Jak grają napastnicy, tak gra cały zespół”. Pamiętam wypowiedź prezesa Bońka, jeszcze za kadencji któregoś z poprzedników Adama Nawałki. Na sugestię o zmianę selekcjonera odpowiedział: „Co da nowy trener? Nowy trener to 10%. My w Widzewie taktykę układaliśmy sami”. Jakość zawodników jest najważniejsza!

– Między wierszami mówi pan: „Dajcie mi jedenastu gwiazdorów, a ja włożę ręce do kieszeni i liga sama się wygra”.

– To nie tak. Powiem inaczej. W mojej filozofii, którą wpajam piłkarzom na każdej odprawie, jest tak, że na boisku są różne strefy. Są strefy, gdzie pod żadnym pozorem nie można stracić piłki, a są takie, gdzie piłkarz dostaje wolną rękę i nikt nie ma prawa mieć do niego pretensji, że ten przegrał drybling lub oddał strzał z trudnej pozycji. Nawet jak spudłuje, ma prawo próbować. Nie można tam tworzyć schematów, bo będziemy zbyt łatwi do rozszyfrowania. Potrzeba graczy, którzy zrobią tam przewagę dzięki swoim umiejętnościom. Takich, którzy umieli tą swobodę wykorzystać było może ze trzech. W tym jest problem.

– W którym momencie poczuł pan, że jednak jest szansa zrobić ten awans jeszcze w tym sezonie? Mi na myśl przychodzi Wielka Sobota. Pewnie pokonaliśmy Legię, a ŁKS równolegle przegrał u siebie z Ełkiem.

– Czuliśmy to za każdym razem, gdy odrabialiśmy stratę. To był proces. Wierzyliśmy, że mimo straty punktów w Elblągu, damy radę. Cały czas się to budowało. Mocno w pamięci utkwiła mi scena z Wysokiego Mazowieckiego, gdy strzeliliśmy na 1:0 w 92. minucie. Michalski podbiegł wtedy do mnie i krzyczał: „Trenerze, my to k…a teraz zrobimy!” Ta wiara była cały czas. Przegraliśmy to chyba w derbach.

– Mam do pana o to pretensje, bo nawet po czerwonej kartce Pyciaka nie chciał pan do końca zaatakować.

– Dobrze znaliśmy ŁKS, bo bardzo starannie przygotowywaliśmy się do tego meczu. W każdym momencie na boisku piłkarze wiedzieli, jak mają się zachować. Wiadomo, czerwona kartka jest sygnałem dla publiczności, że mamy przewagę i można to wykorzystać. Po tym zdarzeniu ŁKS bronił się w ósemkę, dwiema liniami. Było bardzo ciasno, dlatego liczyliśmy na akcję skrzydłami. Nawet jakbym wpuścił trzech napastników, nic by to nie dało.

– Krzywicki w końcu wszedł, ale nie zmienił kogoś z defensywy.

– Ale wszedł na końcówkę, bo liczyłem, że może wygra jakąś jedną główkę. Wcześniej się nie dało, przecież on przyjechał z zabiegów dzień wcześniej! Kogo miałem wpuścić? Niech pan powie, kto robił największe zagrożenie?

– W końcówce zerwał się Maciek Kazimierowicz…

– …a Radwański strzelił w słupek. Więc ich też nie można było zdjąć. Kozłowski przez ostatnie pół godziny nawet nie wracał na własną połowę. Po prostu ŁKS to była silna drużyna i tego dnia nie było nas na więcej stać. Rywale mądrze się bronili i ugrali to, co chcieli. Może gdybyśmy mieli więcej szczęścia i  „Radwanek” trafił do bramki, inaczej by się to potem potoczyło. Ehh… mi też szkoda tego meczu.

WPIS PODZIELONY JEST NA KILKA STRON:

1 2