Felieton: „Spóźniony kontakt z podłogą, czyli Cacek zrzuca z fotela”

28 grudnia 2013, 11:31 | Autor:

OLYMPUS DIGITAL CAMERA

Kiedy pewnej zimy klub ogłaszał kibicom, że wkrótce spadną z krzeseł, czułem się jak dziecko czekające na koniec wigilii, aby móc rozpakować prezenty. Mijały rundy, okienka transferowe, a pod choinką wciąż było pusto. W końcu jest mocno spóźniony prezent, Sylwester Cacek sprawił, że faktycznie spadłem z krzesła! Niestety zawartość pudełka okazała się pusta, tylko na dnie leżała mała, uschła rózga. Tym razem nawet opakowanie było obdrapane i nie dopieszczone przez żadną agencję pakowania prezentów.

Sylwester Cacek wśród wielu swoich talentów posiada jeden bardzo unikalny – potrafi działać cuda. Wczoraj przekonaliśmy się, że umie dokonać rzeczy niemożliwej i to nawet czterokrotnie. W jednym krótkim wywiadzie jednocześnie zabił morale w drużynie, zgasił ostatnie płomienie nadziei wśród kibiców, spalił most porozumienia na linii Cacek – łódzki biznes i zdążył jeszcze w swoim stylu podziękować za wysługę lat Radosławowi Mroczkowskiemu. Nie wiem, czy to efekt jakichś podejrzanych grzybków, jakie małżonka Dorota ulokowała w świątecznych pierogach, czy może Pan Sylwester zaczął świętować swoje zbliżające się imieniny z lekkim falstartem. Liczy się efekt, a ten jest porażający.

Przez ostatnie miesiące, począwszy od lipca, kiedy przy Piłsudskiego zorientowano się, że ograniczenia licencyjne pozwoliły skompletować marną drużynę naszpikowaną najemnikami z zagranicy i utalentowanymi, ale w większości jeszcze nieprzygotowanymi do ekstraklasy chłopakami, postanowiono przyjąć taktykę blefowania, robienia dobrej miny do złej gry. Zarząd i sztab szkoleniowy cały czas powtarzali w medialnych wypowiedziach, że zespół jest wartościowy, że potrafi grać, ale brakuje mu szczęścia, doświadczenia. Michał Wlaźlik brał na siebie gromy krytyki, kiedy pisał na Twitterze, że lada chwila drużyna zaskoczy, wypali. Po co? Czemu nie powiedzieć wprost: „Ludzie, chcecie wyników – jedźcie do Warszawy, Szczecina, Poznania. Z tymi piłkarzami nic się nie osiągnie”. Owszem, można było powiedzieć prawdę, tyle że wówczas Widzew byłby także ostatni lecz do bezpiecznego miejsca tracił nie dwa punkty, a co najmniej dziesięć. Młodzież totalnie siadłaby mentalnie skoro nawet właśni przełożeni w nich nie wierzą. W niedawnej rozmowie ze mną wspomniany Wlaźlik na większość pytań dotyczących minionej rundy odpowiadał: „Maciek, nie piszmy tego, nie patrzmy w tył, budujmy siłę, optymizm na wiosnę. Drużyna musi czuć power, pozytywną energię, by walką utrzymać ligę”. Trudno się nie zgodzić, choć każdy doskonale zdaje sobie sprawę, że to trochę udawanie głupiego.
Cacek zepsuł to wszystko, mówiąc wprost: „Jesteście I-ligową zbieraniną. Nie macie umiejętności i nawet biegać przez 90 minut nie potraficie”. Przy okazji wydało się, że właściciel Widzewa ma gotową receptę na sukces – wystarczy do zespołu dobrać zawodników o wysokim potencjale motorycznym! „W polskiej lidze można wszystko wybiegać. Wystarczy dobrać chłopaków o bardzo dobrych parametrach motorycznych, którzy będą szarpać przez pełne dziewięćdziesiąt minut” – mówi Cacek. Eureka! Klubowi skauci muszą więc przestać oglądać się za ligowcami, a zacząć szukać wzmocnień na lekkoatletycznych halach i bieżniach. Jedenastu 5000-metrowców i utrzymanie mamy jak w – nomen omen – banku!

Kibice grali z klubem w jednej drużynie. Jesień, choć przypominała sezon 2003/2004, aniżeli złote lata 1995-1997, była prawdziwym testem dla fanów, którzy egzamin ten zdali celująco. Wystawiani na pośmiewisko na każdym meczu wyjazdowym, z którego drużyna nie przywiozła ani jednego punktu, nie załamywali się. Sektory gości były wypchane, pełne dopingu i wiary do ostatniej minuty, że zespół zaczerpnie coś z tego, natchnie się i wreszcie przełamie. We wszelkich rankingach wyjazdowych (jakkolwiek niepoważne by one były) widać, że „Czerwona Armia” była w ścisłej czołówce ligi pod względem wspierania swoich piłkarzy, obok takich ekip, jak Legia, czy Lech. Tyle, że ich piłkarze biją się o mistrza z Wisłą, a nie z Podbeskidziem o utrzymanie! Momenty zwątpienia i frustracji były, bo trudno żeby się nie pojawiły przy takiej serii upokorzeń. Było trochę gwizdów po meczu z Cracovią, było kilka twardych słów po spotkaniach w Lubinie i Krakowie.  Za każdym razem przychodził jednak nowy mecz, rodziła się nowa nadzieja i zespół czuł wsparcie na 110% możliwości.
Była to świadoma taktyka, przybrana na samym początku sezonu, z zaciśniętymi zębami, bo ostre słowa mocno cisnęły się na usta, do bólu realizowana. Wszystko z myślą o zimie, o okienku transferowym, które ma odmienić naszą sytuację o 180 stopni, sprawić, że wszelkie jesienne niepowodzenia zostaną nam na wiosnę wynagrodzone. Scenariusz był jasno nakreślony: fani wspierają zespół, by zgromadził jak najwięcej punktów, Zarząd dopina postępowanie układowe, PZPN widząc naprawę klubowych finansów luzuje restrykcje, a właściciel zimą sprowadza jakościowych piłkarzy i…no właśnie. Sylwestrowi Cackowi kibice, czyli – mówiąc jego nomenklaturą – klienci jego firmy, na ostatnim domowym meczu w Łodzi postawili wyraźne ultimatum: albo Cacek, który w jednym z ostatnich listów pisał, że kocha Widzew, wyłoży środki na jego ratowanie albo na następnym spotkaniu ujrzy las białych chusteczek, znanych z latynoskich stadionów, a na miejscu parkingowym sąsiadującym z jego Lexusem piękną, nowiutką taczkę. Akcjonariusz tak się przejął owymi transparentami, że żądał nawet wysłania plutonu dzielnych ochroniarzy, by zdjąć materiał z ogrodzenia…
Wczorajszy wywiad gasi jednak żar lekko tlący się w sercach widzewiaków. Ci, którzy tonowali bojowe nawoływania wystawiając się na epitety typu „Cackofani”, którzy oczekiwali przyjścia zimy i wiatru odnowy, jak śpiewano w znanym przeboju, także przestają już patrzeć w przyszłość w okularach innych, niż szaro-czarne. Wiatr co prawda wieje, ale mroźny, bolesny aż do kości. Cacek mówi wprost, że nie ma znaczenia, czy zespół spadnie z ligi, bo nie zniweczy to planów budowy silnego klubu! BUM!…to był kolejny raz, kiedy musiałem zebrać się z ziemi, by dokończyć lekturę wywiadu. Otóż zdaniem naszego „dobrodzieja” degrengolada sportowa „nie jest dramatem z punktu widzenia klubu”! Przecież jest wiele innych klubów w Europie, które dawno już zeszły ze sceny „umiejąc przyjąć porażkę” i „pracują cierpliwie na swoją szansę”! Jeszcze kilka lat temu Mateusz Cacek przyglądał się organizacji w Realu Madryt, teraz przyjdzie mu przypatrywać się cierpliwej pracy w Glasgow Rangers. Tam również szastanie pieniędzmi doprowadziło do ogromnego zadłużenia, którego klub nie umiał spłacić. Zarząd komisaryczny, który wszedł do spółki nie uratował jej przed bankructwem. Odpowiedzialnych za to ludzi w Rangers już nie ma, w Widzewie winnych do dziś nie rozliczono.
Z wywiadu wiemy więc, że trenerem pozostaje Rafał Pawlak, który będzie musiał poszukać wybieganych piłkarzy. Co jeśli nie utrzyma drużyny w T-Mobile Esktraklasie? Nic, przecież nic się nie stanie. Stal Mielec, dwukrotny mistrz Polski , potęga lat 70-tych na swą szansę cierpliwie czeka już kilkadziesiąt lat, to i my możemy, prawda?

Jak już jesteśmy przy trenerze, to zatrzymajmy się na chwilę przy nazwisku Mroczkowski. To ten facet, co wypatrzył Mariusza Stępińskiego, zaryzykował z niechcianym w Katowicach i Białymstoku Bartkiem Pawłowskim, postawił na Thomasa Phibela, czy uparł się żeby wyrwać z Bełchatowa Eduardsa Visnakovsa i w tym celu dzwonił po nocy do Grzegorza Waraneckiego. Ile pieniędzy dał klubowi? Policzcie sami. Radek Mroczkowski za własną kasę jeździł szukać piłkarzy, odrzucił lukratywną ofertę (w porównaniu z warunkami łódzkimi taką była) z Zagłębia Lubin, ażeby na końcu zostać kozłem ofiarnym odpowiedzialnym za ostatnie miejsce w tabeli, bo…latem wziął do drużyny tych, co choć czasem umieli prosto kopnąć piłkę, a przecież miał wziąć biegaczy! Zamiast zbijać bąki w Uniejowie casting na widzewiaka powinien był przeprowadzić w Spale! Cóż, ktoś musi beknąć, a że chłop sam wystawił tyłek do lania pamiętną wypowiedzią na konferencji po meczu z Ruchem, no to cóż – kto wypina, tego wina!

Na koniec tym, którzy dobrnęli do tego miejsca proponuję przeczytać wywiad z Grzegorzem Waraneckim dla portalu Weszło. Widać w nim wyraźną zmianę w tonacji biznesmena, widać, że wyciągnął wnioski. Z „Oszołoma”, który emocjonalnie rzucał kurwami na Facebooku, czy machał listą transferową w telewizyjnym studio (to ta debata, na jaką nie chciał nie mógł przyjść Cacek) stał się konkretnym facetem rzetelnie i z głową podającym plany odbudowy klubu. Waranecki złagodniał, zamiast linijką walić Cacka po rękach wyciąga doń swoją pomocną dłoń.
Krew w żyłach właściciela klubu musiała osiągnąć temperaturę wrzenia. Odłożył pierogi i karpia i natychmiast wydzwonił swojego podopiecznego Jacka Kmiecika z Futbolnews (następca papierowego „Futbolu”, który upadł, gdyż Cackowi zapomniało się zapłacić swoim pracownikom, ups!) i na szybko sklecił wywiad, który tutaj omawiam. Widać w nim, że rozmówcom zależało na czasie, wywiad jest zrobiony na szybko, bez górnolotnych wstawek warszawskiej agencji PR, w której S.C. ma abonament. Na poprzednią kontrę wobec Waraneckiego przyszło czekać nam trzy dni, w tym przypadku riposta była natychmiastowa.
Rozgrzane ego Cacka nie wytrzymało. Jakim prawem jakiś sprzedawca biżuterii będzie mi oferował pomoc?! Przecież to ja się na wszystkim znam, to ja najpierw upodliłem KS Piaseczno, a teraz replay serwuję w Mieście Włókniarzy, na 100-lecie klubu ściągając Orkiestrę Genewską, kiedy w Gdańsku mierzą się z FC Barceloną (ok, w Lechię kasę pompuje PGE, ale chyba można zrobić coś więcej, niż sprowadzenie kilku bębniarzy i cymbalistów?!), to ja wpompowałem cały majątek w bankrutującego Sphinxa, to ja wywaliłem kilka baniek na ziemię w Strykowie, której nikt nie chce i od 6 lat buduję 30-tysięcznik przy Piłsudskiego! Waranecki, ten „Super VIP”, co to nie chciał mi pożyczyć pół bańki na wiecznie nigdy, co się tak panoszy i stroi w piórka w każdej gazecie, nie będzie podważał mojej osoby i burzył pomnika Imperatora Sylwestra Cacka!!! Przecież ten gościu w moment zbankrutowałby, gdyby musiał wkładać w Widzew tyle, co ja (od kilkunastu miesięcy okrąglutkie ZERO)!
„Na szczęście nie ujawniono równie ważnych dla nas nazwisk zawodników, nad sprowadzeniem których klub pracuje” – uspokoił siebie i kibiców Cacek. Następne BUM! Owszem, klub pracuje, Zarząd dwoi się i troi, ogląda każdą złotówkę, rezygnuje nawet z obozu w Hiszpanii, bo właściciel nie wyłożył złamanego grosza na pokrycie kosztów zgrupowania w Alicante. Cacek zapomina tylko o tych, którzy mieliby za te wzmocnienia zapłacić. Wlaźlik w rozmowie z WTM, a Paweł Młynarczyk w studio TV Toya mówią wyraźnie: aby sprowadzić nowych, lepszych piłkarzy, potrzeba sprzedać Eduardsa Visnakovsa albo prosić o pomoc sponsorów. Tych sponsorów, których twarzą jest…Grzegorz Waranecki. Musicie przyznać, że to ciekawy sposób na uruchomienie łódzkiego biznesu na kilka dni przed planowanym ważnym spotkaniem lokalnych przedsiębiorców z Prezesem Widzewa.

W wywiadzie z Sylwestrem Cackiem, który przeczytać możecie na łamach portalu Futbolnews, jest jeszcze kilka innych ciekawostek, ale nie chcę już babrać się w tym bagnie. Jak ktoś lubi fantastykę, to polecam Stanisława Lema, a jeśli już się ktoś uprze, to bez trudu dotrze do rozmowy z właścicielem Widzewa i się w niej…zanurzy. Życzę miłej zabawy!

Ryan