„Legia nas nie wyeliminuje” – wywiad z Red Bulls ’87

16 lipca 2013, 10:02 | Autor:

Przy okazji sobotniego meczu z Legią postanowiliśmy skontaktować się z liderami jednego z najważniejszych i najbardziej intrygujących fan clubów Widzewa. Porozmawialiśmy z nimi o początkach powstawania grupy, pierwszym ultrasowaniu, czy…niespodziankach zakopanych pod stadionem na Łazienkowskiej 3

Gorąco zachęcamy – przeczytajcie obszerny wywiad z Red Bulls ’87 Warszawa!

widzew_d_-_legia_warszawa_20120414_2059430602

– Opowiedzcie jak powstała Wasza grupa. Krążyła kiedyś legenda o ogłoszeniu w gazecie.

– Legenda jak najbardziej odpowiada prawdzie. Choć nie jest tak, że od tego wszystko się zaczęło, że się zebraliśmy i zaczęliśmy nagle od tego dnia jeździć na mecze. Kibicowanie Widzewowi w Warszawie rozpoczęło się na pewno już na początku lat 80-tych, wtedy pierwsze osoby tworzące potem warszawski fanklub zaczęły mniej lub bardziej sporadycznie jeździć najpierw samemu, a potem, tak w połowie lat 80-tych tworząc nawet pierwsze grupki z grona najbliższych kolegów. Rok 1986 był pod tym względem przełomowy – dla niektórych ważnych dla naszej historii osób to były rok debiutu na meczach w Łodzi. Szczególne znaczenie miała tu grupa z Bródna – kilku znających się z podwórka czy szkoły kumpli zaczęło wtedy właśnie w miarę regularnie jeździć na mecze do Łodzi, namawiać kolejnych kolegów. W pociągach zaczynali dostrzegać pewne powtarzające się twarze, ktoś coś mówił na stadionie, zaczęli zdawać sobie sprawę, że nie są przecież jedyni. Wreszcie jeden z nich, pod koniec wakacji 1986 roku, dał to słynne ogłoszenie w Przeglądzie Sportowym, wówczas obowiązkowej codziennej lekturze wszystkich kibiców. Był to tekst zapraszający wszystkich kibiców Widzewa z Warszawy na wspólne spotkanie. To legendarne wręcz już spotkanie [śmiech] odbyło się we wrześniu 1986 roku (tak, tak, w roku 1986, a nie jak sugeruje nazwa w 1987 – nazwa tworzona była na jakiejś imprezie z 10 lat później, nie wszyscy wówczas byli, nie wszyscy dobrze pamiętali, ktoś coś za dużo wypił, ktoś coś przekręcił i tak powstali „Red Bulls ’87”). Miejscem zbiórki była fontanna pod Pałacem Kultury – do dziś autor ogłoszenia śmieje się, że za dużo naoglądał się wówczas Hansa Klossa. Na to pierwsze spotkanie przyszło około 10 osób, może trochę więcej (przy czym z grupy inicjatorów obecny był tylko autor ogłoszenia, potencjał był więc już wtedy większy). Wszyscy trochę popatrzyli na siebie z ukosa czy spode łba, poszli do knajpki na dzisiejszym Pasażu Wiecha, pogadali bezpiecznie o niczym, ale na poważnie to wtedy nikt za dużo o sobie nie mówił, nawet jakoś nie wszyscy usiedli tak normalnie razem, przy jednym stole. Było to takie spotkanie z dużą dawką nieufności. Ale ta nieufność szybko była przełamywana – niedługo potem odbyło się drugie spotkanie połączone z rozegraniem jakiegoś meczu na błoniach Stadionu X-lecia, potem kolejne odbywały się już nawet w prywatnych mieszkaniach. Rozpoczęły się pierwsze wspólne wyjazdy do Łodzi, nadal w grupkach po kilka osób, ale zbieranych już właśnie spośród nowych znajomych. To już był fanklub.

 – Skąd wśród mieszkańców Warszawy zainteresowanie Widzewem, skoro pod ręką były Legia, Polonia, Gwardia?

– Dla ludzi, którzy nie pamiętają Wielkiego Widzewa, tego największego, z początku lat 80-tych, może być to rzeczywiście trudne dziś do zrozumienia. Po prostu tamten Widzew to było zjawisko. I to zjawisko ogólnopolskie i niepowtarzalne. Czasy były ogólnie raczej smutne, biedne, stan wojenny, kryzys i w ogóle. A tu Widzew gra jak natchniony, eliminując najpierw Manchester United, Juventus, dając trzon kadry na świetny Mundial w Hiszpanii, a potem grając ten wielki, legendarny sezon 1982/83 ze zwycięskimi meczami z Liverpoolem, najlepszym zespołem zdecydowanie najlepszej wówczas w Europie ligi angielskiej. To były takie wydarzenia, że ludzie z całej Polski chcieli kupować bilety na mecze Widzewa, a w Warszawie, tak jak w całej Polsce, było mnóstwo mniejszych lub większych sympatyków Widzewa, szczególnie wśród tych, którzy zaczynali się interesować piłką. Jakbym chciał porównać to zjawisko do dzisiejszych czasów, to w pewnym stopniu (choć nie do końca oddaje to tę specyfikę) odpowiada to np. dzisiejszej popularności Barcelony wśród młodzieży. Naprawdę niemal w każdej klasie w szkołach podstawowych w Warszawie czy pod Warszawą byli sympatycy Widzewa – obok oczywiście osób kibicujących Legii. Ze swojego dzieciństwa pamiętamy rozgrywane niekiedy nawet klasowe czy podwórkowe mecze „Widzew” kontra „Legia”. Byliśmy wtedy – nie da się tego ukryć – w jakiejś mierze kibicami sukcesu, choć nie do końca wyjaśnia to temat. Dlaczego nie Legia? Bo to był jednak klub wojskowy, w czasach, gdy wojsko się bardzo źle kojarzyło, był to klub kojarzący się bardzo z komuną. Nie, nie chcemy sugerować, że takie a nie inne wybory były jakimiś świadomymi manifestacjami politycznymi, bo to byłaby bzdura, ale dla wielu z nas Legia po prostu kojarzyła się źle, kradła piłkarzy korzystając ze swej uprzywilejowanej pozycji – a mimo tego była niczym przy Widzewie, tym nieznanym, skromnym Widzewie. To Widzew wygrywał wtedy ligę, to Widzew eliminował potęgi europejskie, to Widzew wszedł do najlepszej czwórki klubów Europy i przyciągał na trybuny i przed telewizory tłumy. Dlaczego nie Gwardia czy Polonia? Gwardia to był klub milicyjny i to wyczerpywało temat. Nigdy nie cieszyła się większą popularnością. Polonia? No cóż, grała gdzieś tam w ligach tak niskich, że nikogo to nie interesowało i jeśli w domu nie było jakiś tradycji kibicowania Polonii, nie mieszkało się gdzieś blisko stadionu czy nie miało jakiegoś kolegi,  który chodził na Konwiktorską, to na ogół się nie zostawało samemu kibicem Polonii. Tak, kibicami Widzewa zostaliśmy na bazie jego sukcesów i wraz z końcem tych sukcesów wielu tych sympatyków po prostu zniknęło, ale już fanklub stworzyli ci, którzy kibicami zostali na lata – ten bowiem powstawał, gdy pierwsze sukcesy powoli odchodziły w cień i tworzyli go ci, dla których Widzew był ważny na zawsze.

 – Ilu członków liczył fanklub na początku jego powstania i jakie założyliście sobie kryteria przyjmowania nowych członków?

– Na pierwszych spotkaniach pojawiało się kilkanaście osób, notabene były wtedy z nami dwie czy trzy dziewczyny, które jednak później na mecze jeździły rzadziej lub w ogóle. Na spotkaniach tych z czasem zaczęli pojawiać się również Widzewiacy z miejscowości podwarszawskich, z Otwocka, Grodziska, Błonia, którzy niekiedy jeździli na mecze nawet już od kilku lat. Jesienią 1986 roku na mecze nadal jeździło się w grupkach kilkuosobowych. Za to na wiosnę 1987 roku postanowiliśmy zorganizować wspólny wyjazd i ten wyjazd może być pewnym świadectwem liczebności fanklubu w momencie jego powstawania. To był jeden z pierwszych meczów w rundzie, są po latach pewne sprzeczności we wspomnieniach, czy był to mecz z Motorem, czy z Lechią, wszyscy najlepiej zapamiętali z tego wyjazdu samą podróż do Łodzi. Zbiórka została zorganizowana na Dworcu Wschodnim, gdzie wraz z Otwockiem zebrało się około 30 osób. Do tego po drodze dosiadali się kibice z Grodziska i innych miejscowości leżących na zachód od Warszawy. I w takiej grupie wysiedliśmy w Łodzi. Oczywiście taki wyjazd to był wówczas raczej wyjątek niż codzienność. Byliśmy na ogół młodzi lub bardzo młodzi, nie mieliśmy komórek, Internetu, jechaliśmy często w ciemno, do tego szkoła, brak własnych pieniędzy itp. Wśród osób wtedy jadących były pewnie ze dwie, trzy takie, które więcej nie pojechały, ale z drugiej strony ciągle pojawiali się nowi. Można więc uznać, że ten wyjazd pokazywał ówczesną liczebność fanklubu.

W pierwszych latach swego istnienia fanklub nie był w żaden sposób instytucją na tyle sformalizowaną, byśmy widzieli potrzebę tworzenia jakichś reguł, kto może do niego należeć, a kto nie. Zresztą i później, właściwie do dziś, toczył i toczy się wśród nas fundamentalna dyskusja na temat „Kto jest Red Bullem?”. Są dwie szkoły. Jedna to ta, która twierdzi, że za Red Bulla może się uważać każdy kibic z Widzewa z Warszawy (jeśli tylko chce się z tym mianem identyfikować), a ta grupa najbardziej zaangażowanych i zweryfikowanych kibiców stanowi tylko po prostu tę bardziej zorganizowaną część fanklubu. Druga koncepcja widzi fanklub w sensie węższym, że RB’87 to tylko to ściśle określone grono ludzi, którzy przeszli skomplikowaną procedurę weryfikacji i otrzymali wszystkie siedem stopni wtajemniczenia [śmiech]. Ale są to poglądy skrajne, teoretyczne,  w praktyce to wszystko zawsze mniej lub bardziej się przenikało, przy czym wszyscy zdawali sobie sprawę, że by jeździć razem, trzeba było być siebie pewnym. I oczywiście z czasem pewne reguły bezpieczeństwa powstały – szczególnie od początków lat 90-tych, gdy po chwilowym marazmie fanklub odżył od sezonu w II lidze w sposób niezwykły, także za sprawą kilku nowych osób, które wtedy się pojawiły i które w historii fanklubu odegrały ogromną rolę. Wraz z paroma już ówczesnymi „weteranami” zaczęli nieco bardziej organizować naszą grupę, na trybunach zaczęły się pojawiać nasze warszawskie flagi, z czasem obok nazwy FC Warszawa pojawiła się nazwa „Red Bulls ‘87”, fanklub stawał się znany – na początku lat 90-tych po raz drugi pojawiliśmy się w Przeglądzie Sportowym, tym razem za sprawą wywiadu przeprowadzonego przez znanego wówczas dziennikarza Krzysztofa Bazylowa. Wprowadzenie owych reguł przyjmowania nowych osób stało się oczywistą koniecznością, szczególnie wobec faktu, iż rywalizacja Widzew-Legia stawała się w tamtych czasach ogromna, kluczowa w całej Polsce, zarówno pod względem sportowym, jak i kibicowskim. A czasy wiadomo jakie były. Ale jak to u nas w RB – powstały reguły złożone, z podziałem ról na wywiad, kontrwywiad, przesłuchujących, weryfikujących, prowokatorów, a nawet torturujących i chemików-amatorów mających zapewnić serum prawdy [śmiech], ale jak zawsze więcej zabawy mieliśmy, gdy na kolejnej imprezie kłócąc się zawzięcie tworzyliśmy ten skomplikowany plan działania, niż potem próbując go realizować. Rzeczywistość weryfikowała te nasze reguły – ale nie da się ukryć, że by nas poznać, trzeba było być dokładnie najpierw poznanym przez nas. Szczegółów tych operacji zdradzać nie będziemy, bo raz, nadal je stosujemy, dwa – to w końcu jest „know-how”, który możemy przecież sprzedawać za grube pieniądze [śmiech].

 – RB ‘87 od początku mocno zaangażowali się w życie kibicowskie na Widzewie, czy zaczynało się to standardowo: najpierw mecze w Łodzi, później wyjazdy i tak poszło?

– Oczywiście. Zaczęło się jak wspominaliśmy – od jeżdżenia na mecze do Łodzi. To mecze są przecież solą kibicowania, to od nich wszystko się zaczyna i to jest meritum naszej działalności. Zawsze zwracaliśmy na to uwagę – by nie tylko spotykać się towarzysko w Warszawie, by nie tylko realizować różne mniej lub bardziej sensowne pomysły, akcje, ale przede wszystkim jeździć. Przez długie lata obowiązywało u nas tzw. minimum wyjazdowe – kto go nie spełnił nawet tylko w jednej rundzie, mógł się liczyć z różnymi groźnymi konsekwencjami [śmiech].

Niedługo po pierwszych meczach w Łodzi – pojawiły się tez wyjazdy. Na początku to były wyjazdy na mecze zgodowe, na których też różnie się działo – pierwszy oficjalny wyjazd Red Bulli jako już fanklubu to był bodajże mecz w Krakowie na Wiśle, gdzie warszawiacy pojawili się w liczbie trzech czy czterech osób, a mecz obfitował w różne ciekawe wydarzenia. Potem były inne wyjazdy – i po całej Polsce, ale też po Europie, bo wielu z nas miało szczęście załapać się na występy Widzewa w pucharach w drugiej połowie lat 90-tych. I nie były to nudne wycieczki – nieraz to były wydarzenia poważne, ale często o tym, ze wyjazd do dziś jest wspominany przez jego uczestników decydowały inne rzeczy, niż mogliby wyobrażać sobie to dziś młodsi, żądni opowieści o naszych przewagach w polu i bohaterskich czynach [śmiech], bo nasz fanklub miał zawsze specyficzny charakter. W pozytywnym znaczeniu. Ktoś kiedyś zaproponował nawet, by stworzyć fanklubową flagę wyjazdową z takim zawadiackim bykiem z wielkimi jajami i piwem w garści oraz hasłem „Red Bulls ’87. Słyszeli o nas wszyscy. Chciałoby poznać wielu. Poznało nas niewielu. Nie boi się nas nikt” [śmiech]. To oczywista przesada, na pewno istnieją tacy co się boją [śmiech], oczywiście spotykały nas różne sytuacje, także takie poważniejsze (ostatnio jeden z weteranów przy okazji wspominania dawnych przygód stwierdził, że swojego syna będzie zniechęcał do kibicowania, bo jak sobie przypomina, co on sam wyprawiał…), ale Red Bulls ’87 to było także coś więcej i coś, co nie zawsze podążało takim zwyczajnymi, czy niekiedy banalnymi torami. Nie będziemy tu opisywali poszczególnych przygód, od wielu lat nosimy się z zamiarem opisania historii fanklubu w sposób bardziej planowy, mamy nadzieję, że to wyjdzie, bo ciekawych opowieści już jest sporo (choć chcemy dotrzeć też do paru osób, z którymi ostatnio jest mniejszy kontakt, bo na pewno wiele by wniosły do takiej historii) i problemem jest zebrać to w jakąś sensowną całość. Nie byłaby to taka typowa historia, choć opowiadałby przecież o takich znanych większości kibiców wszystkich klubów wydarzeniach, ale niekiedy tak trochę inaczej, po „redbullowsku”. Byłaby głównie wspomnieniem dla nas, ale kto wie, czy nie zainteresowałaby i innych…

1tifo7tb

 – W pewnym momencie Red Bulls byli nawet ultrasami ?

– Zdecydowanie tak. Ba, można powiedzieć, że w pewnym momencie byliśmy w awangardzie ultrasowania na Widzewie. Od początku naszej obecności na RTS-ie świetnie znaliśmy się z ludźmi, którzy byli potem wśród założycieli grupy e-Widzew. I to właśnie z e-Widzewem często współdziałaliśmy przy tworzeniu pierwszych opraw, bardzo często koncentrujących się wokół wielkich pokazów pirotechnicznych. Wielkich jak na tamte czasy, bo potem pirotechnika na stadionach przeżywała przez jakiś czas dalszy rozkwit, ale wiele niezłych pokazów pirotechnicznych w tamtych początkowych latach było organizowanych przez nas. I np. to my chyba jako pierwsi w Polsce przełamaliśmy modny wówczas zwyczaj odpalania rac ustawionych w jednej równej linii czy według innego wzoru – zaproponowaliśmy chaos. Notabene chaos wyszedł nawet jeszcze bardziej chaotyczny niż miał być, bo zapanował wśród nas akurat wtedy rzeczywisty chaos i jakoś nie ustaliliśmy, czy odpalamy race w 15 minucie drugiej połowy, czy kwadrans po pełnej godzinie – i gdy padł sygnał, nie do końca skoordynowaliśmy ten chaos zamierzony [śmiech] i wyszedł on nieco niesymetryczny – ale efekt był moim zdaniem znakomity. Ostatni raz zupełnie samodzielnie ultrasowaliśmy jakoś w połowie ubiegłego dziesięciolecia, gdy odpalaliśmy race chyba na jednym z wyjazdów do Poznania, ale to też nie był zupełny koniec naszego zainteresowania ultraską, choć często miało to przez wiele następnych lat charakter jakiegoś udziału finansowego w oprawach, szczególnie tych przygotowywanych na mecze z Legią. Ale są też wśród nas tacy, którzy do dziś aktywnie udzielają się w ruchu ultras, choć już w ramach bardziej wyspecjalizowanych grup.

 – W 2002, roku na pamiętnym meczu na Łazienkowskiej, byliście jednym z inicjatorów wydarzeń, do jakich doszło w drugiej połowie? Z okazji 15-lecia FC dołożyliście się też do sfinansowania specjali wiozących fanatyków Widzewa z Łodzi do Stolicy.

– Stanowczo dementuję informacje o udziale RB ‘87 w skandalicznych wydarzeniach warszawskich 2002 roku [śmiech]. Przemoc? My? Nigdy w życiu! Praca fizyczna? To też nie nasza działka. Na logikę Aleksandra Gorczakowa! – to nie my! [śmiech]. Tylko obsesji Legii zawdzięczamy powstanie tej pięknej legendy, ale my nigdy nie pretendowaliśmy do roli, jaką nam Legia przypisywała. Ale to potwierdza, ze tamto niedoszłe hasło na flagę nie jest właśnie to końca prawdziwe, bo ktoś się nas mimo wszystko cały czas boi, a jak wiadomo strach ma wielkie oczy…

Za to wszystkie pozostałe wydarzenia roku 2002 to prawda najprawdziwsza, do której się przyznajemy z wielką chęcią. Obchody 15-lecia fanklubu (który jak już wykazaliśmy, miał wówczas więcej niż te 15 lat, ale z pewnymi tradycjami walczyć nie warto) były wyjątkowo uroczyste i tak głośne, że ich echo dotarło do jednej z gazet, która zamieściła z tej okazji kolejny artykuł opisujący fenomen kibiców Widzewa z Warszawy. Co wtedy się działo? Sfinansowanie pociągu na ten historyczny wyjazd to był tylko jeden z jej elementów. Oprócz tego ufundowaliśmy 15 beczułek piwa dla piłkarzy z okazji utrzymania ekstraklasy (niestety już wówczas sportowo tylko takie cele przyświecały naszemu Klubowi), zorganizowaliśmy też jak się wtedy wydawało nieprawdopodobne spotkanie z piłkarzami Widzewa w Warszawie. Kilkadziesiąt osób w centrum stolicy, w koszulkach Widzewa, z szalikami – spotkało się z ówczesnym trenerem Dariuszem później W. oraz z dwoma czy trzema piłkarzami. Organizacja tego spotkania to była wielka praca – mająca zabezpieczyć nas przed wszelkimi prawdziwymi czy wyimaginowanymi zagrożeniami. To były naprawdę fajne urodziny RB’87 – przebijają je chyba tylko urodziny osiemnaste, gdy bez najmniejszego naszego udziału sami byliśmy fetowani na trybunach oprawą o motywie „RB’87 – wreszcie pełnoletni” (cytat niedosłowny, z pamięci). Super sprawa!

legia058

 – Będąc przy temacie Legii, to w pewnym okresie czasu mieli na Was niezłe ciśnienie.

– Jakiś czas temu usłyszeliśmy z wiarygodnego źródła relację z pewnego spotkania, na którym byli kibice paru klubów. I tam, wśród wielu opowieści, została opowiedziana też taka o historii polowań Legii na Red Bulls ’87. Padło sporo szczegółów, które teraz po latach mocno uwiarygodniały tę relację. Ale to tylko kolejne potwierdzenie tego, co wiedzieliśmy od dawna. Jak moglibyśmy zresztą nie wiedzieć, jak parę rzeczy widzieliśmy na własne oczy, parę innych mniej zdawkowych relacji pokrywało się z różnymi wydarzeniami, których byliśmy świadkami, a o pewnych rzeczach słyszeliśmy też pośrednio. Prawdę mówiąc raz Legia była całkiem blisko – o czym my dowiedzieliśmy się po latach, Legia zapewne nie wie do dziś [śmiech]. Choć może były też inne podobne sytuacje, o których dziś wie Legia, a my nie – w każdym razie przetrwaliśmy bez większego szwanku. Ale myślimy, że choć obsesja po stronie Legii jest do dziś, to jest ona już nieco innego rodzaju. Z jednej strony w każdym niepowodzeniu, w każdej akcji Widzewa, nawet w każdej podejrzanej decyzji władz własnego klubu legioniści dopatrują się udziału Red Bulli. Szczególnie zabawne, wręcz groteskowe były np. ich internetowe śledztwa przy okazji tej ośmieszającej przecież Legię własnej kampanii reklamowej z truskawkami czy czymś podobnym – byliśmy wg nich odpowiedzialni za tę kompromitację, miała być ona naszą świadomą akcją, widzieli nas wszędzie, łącznie z firmą organizującą tę kampanię. Nieraz trafnie… [śmiech]. Z drugiej strony, gdzie tylko się da starają się zaprzeczać naszej obecności w Warszawie, a przynajmniej chcą nas przedstawić jako tylko grupę osób mieszkającej w Warszawie czasowo lub od niedawna. A tak na serio to sądzimy, że Legia zdała już sobie sprawę, że wyeliminować nas nie wyeliminują, a że charakter naszej działalności jest właśnie tak trochę specyficzny i nie do końca konfrontacyjny, że my też zdaliśmy sobie sprawę, że Legii do końca w Warszawie nie zlikwidujemy [śmiech], to uznała, że może nie warto…

 – Początek XXI wieku, to także początek końca Widzewa wielkiego, walczącego o laury. Nie osłabiło to Waszego zapału do kibicowania?

– O nie, w najmniejszym stopniu. Oczywiście zawsze przy okazji lepszych okresów w historii klubu pojawiało się jak wszędzie trochę takich nowych sympatyków, którzy przy braku tych sukcesów wykruszali się potem. W takim fanklubie jak nasz udział takich osób, jakkolwiek też akceptowanych, nigdy nie był jakoś jednak szczególnie duży. Po prostu by zdecydować się w Warszawie nie chodzić na klub miejscowy (co na początku nie wymaga przecież wiele zachodu i kosztów), a jeździć na Widzew, czemu poświęcać trzeba było więcej niż dwie trzy godziny, to trzeba było być na ogół już bardziej przekonanym. Takie osoby czuły ten klimat samego wyjazdu na mecz, gdy w pewnym sensie każdy mecz był tym wyjazdowym, czuły tę atmosferę, przeżywały przygody – nie tylko wynik się liczył. To, że pojawiał się marazm sportowy, przy takiej specyfice kibiców, nie powodowało jakiegoś kryzysu w fanklubie. Wręcz przeciwnie – jak już wspominaliśmy pierwsze odrodzenie fanklubu po pewnym kryzysie końcówki lat 80-tych, miało miejsce w czasie naszej gry w II lidze, to wtedy pojawiło się sporo nowych osób, w tym kilka naprawdę bardzo wyrazistych liderów, przez lata stanowiących o sile RB’87. Tak samo właśnie początek pierwszej dekady XXI wieku to były równoczesne coraz większa degrengolada sportowa i wzrost aktywności fanklubu. Wtedy również pojawiło się w RB trochę osób nowych, w tym też młodzież, co do której nawet my sami do dziś zastanawiamy się, co ich, często warszawiaków bez żadnych łódzkich konotacji, przyciągnęło do Widzewa. No bo podejrzewać ich po 10 latach jeżdżenia na mecze i paru spektakularnych wyczynach o bycie piątą kolumną już zgoła niepodobna [śmiech]. Oczywiście – i nie ma do tego wątpliwości – brak sukcesów w dłuższej perspektywie będzie mocno ograniczał bazę nowych kibiców Widzewa, w szczególności poza Łodzią, na terenach spornych z klubami, które coś znaczą w polskiej piłce. To nie tylko nasz problem. Ale też nie da się ukryć, że tamte przedziwne lata 80-te i tak by się nie już zapewne powtórzyły. Nie wiemy jak wielkie musiałyby być dziś sukcesy Widzewa, by znów pojawiło się takie zjawisko jak wtedy, by szkoły warszawskie były pełne młodych dzieciaków kibicujących Widzewowi. Dziś są już inne czasy, Legia nie ma już tylu negatywnych skojarzeń dla samych warszawiaków, a jak już ktoś darzy ją niechęcią, to jest pod ręką Polonia. A ponadto pojawiło się zjawisko kibicowania tym europejskim gigantom. Inny świat. Ale my w nim trwamy i wcale się nie zwijamy i jeszcze przez wiele lat trwać zamierzamy.

 – Niewiele osób wie, że byliście fundatorami słynnego „banknotu”, który uczcił pamięć o Ludwiku Sobolewskim.

– Nie tylko fundatorami, ale przede wszystkim pomysłodawcami. Pierwsze pomysły dotyczące tego tematu padły u nas gdzieś w 2005 roku. Początkowe koncepcje podążały w kierunku zaakcentowania przede wszystkim faktu, iż Prezes Ludwik Sobolewski pochodził tak jak nasz fanklub z Warszawy. Urodził się na Marymoncie i dopiero potem jego losy związały się z Łodzią i Widzewem – tak jak z Widzewem związały się losy warszawiaków z RB ’87. Napis pod sektorówką miał sławić właśnie Prezesa jako największego warszawiaka wśród Widzewiaków i pierwszego Widzewiaka wśród warszawiaków.  Ale jak to u nas – proces decyzyjny trwał dość długo [śmiech],  pojawiły się oczywiste problemy z wykonawstwem, kwestie gdzie mielibyśmy to zrobić i kto… Jakkolwiek nie rezygnowaliśmy jeszcze z akcentowania warszawskich korzeni Prezesa Sobolewskiego, stworzyliśmy na jednym z wielu tradycyjnych naszych spotkań koncepcję oprawy, opartą na pomyśle banknotu nawiązującego do tych rzeczywistych, prezentujących największych Polaków czy władców naszego kraju. W końcu zdecydowaliśmy jednak, że najlepszym pomysłem będzie wykonanie oprawy przez widzewskich ultrasów, będących przecież absolutną polską czołówką. Dawało to pewność, ze pomysł nie będzie zepsuty przez jakieś nieudane wykonanie. Przekazaliśmy pomysł, otrzymaliśmy konkretny projekt do akceptacji, który od razu zaaprobowaliśmy. Z uwagi na to, że oprawa przestała być czysto naszą sprawą, pozostawiliśmy ultrasom swobodę wyboru hasła na transparencie pod sektorówką, akceptując to, że będzie ono czymś łączącym cały Widzew w hołdzie dla twórcy Wielkiego Widzewa. Z naszej strony zapewniliśmy w stu procentach finansowanie projektu. I byliśmy bardzo, naprawdę bardzo dumni z efektu i wrażenia, jakie „banknot” wywarł na kibicach RTS-u, dziennikarzach, kibicach innych klubów. A przede wszystkim byliśmy szczęśliwi, że Prezes Ludwik Sobolewski mógł tę oprawę jeszcze zobaczyć, choć nie na żywo, a w telewizji. Drugi raz sektorówka pokazana została w tym smutnym momencie, gdy Prezesa zabrakło już między nami – ale i wtedy świetnie uczciła jego pamięć. To był jeden z naszych najlepszych pomysłów.

xdig68

 – Iloma akcjami możecie się jeszcze pochwalić?

– O, a iloma moglibyśmy się pochwalić, gdybyśmy zrealizowali nasze wszystkie pomysły [śmiech]. Choć nie da się ukryć, że niekiedy były nierealne, a niekiedy wręcz absurdalne, niektóre z nich miały jednak szansę powodzenia i nawet nieraz zostały zrealizowane potem przez innych (zamiast np. czarnej pantery Beaty dokarmianej przez kibiców Polonii miał być dokarmiany przez nas jakiś byczek – niestety pomysł jakoś wyciekł). Inne te na wpół szalone idee nieraz się choć w jakimś stopniu przyjmowały. Autorstwa jednego z Red Bulli był np. pomysł „widzewskiej godziny”, w której wszyscy Widzewiacy, gdziekolwiek by byli, mieli dawać znać o przynależności do Czerwonej Armii Widzewa w jakiś wyrazisty sposób – poprzez błyskanie światłami w oknach mieszkań, wciskanie klaksonu w samochodzie, włączenie się alarmu w telefonie itp. To nie do końca się przyjęło, ale za to po jakimś czasie klub przyjął propozycję kibiców, by wybrane mecze rozgrywać o 19:10. Później dopiero ten pomysł podchwyciły inne kluby.

Najwięcej szalonych pomysłów realizowaliśmy, gdy większość z nas przeżywała swoją młodość, czyli w latach 80-tych i 90-tych. Do najbardziej spektakularnych należał np. rytuał przyozdabiania w Warszawie drogi przemarszu kibiców Widzewa z pociągu na stadion Legii napisami sławiącymi RTS. O ile na początku to była w miarę przyjemna sprawa, z czasem stało się to zajęciem obfitującym z różne przygody, niekiedy dość ciekawe. Do tego… Choć jak już wspominaliśmy, wolelibyśmy nasze wspomnienia umieścić kiedyś w jakiejś historii fanklubu, może nawet w książkowej formie?. Ale powtórzę raz jeszcze – to były przygody, które od czasu do czasu bywały groźne (lub takowymi się wydawały), ale za to zawsze były (a przynajmniej wydają się obecnie) wydarzeniami śmiesznymi, które opowiedziane z perspektywy lat stwarzają nieraz wrażenie pewnego absurdu.  Poza tymi przygodami przez lata uczestniczyliśmy normalnie w życiu kibiców Widzewa, uczestnicząc poza zwykłą aktywnością meczową w kibicowskich imprezach, turniejach (wygraliśmy kiedyś turniej grillowania, tak, tak, taką ekipę mamy. Mowa rzecz jasna o grillowaniu na grillu [śmiech], mamy do dziś puchar) czy akcjach nadzwyczajnych – niedawno przy okazji podnoszonego od lat tematu budowy nowego stadionu przypomniano nigdy niezrealizowany, a sfinansowany przez kibiców projekt budowy nowej trybuny Pod Zegarem stworzony przez jednego z łódzkich architektów – w tym także braliśmy udział.

 – Ale może chociaż wskażecie ile prawdy jest w pojawiających się tu i ówdzie plotkach o tym, że pod obecnym stadionem Legii coś jest zakopane?

 – [Śmiech]. Hmmm.. To akurat była taka nie do końca udana akcja, którą po tym, gdy stwierdziliśmy jak słabe efekty osiągnęliśmy, chcieliśmy tak naprawdę zachować tylko dla własnej satysfakcji. Skąd wyszły jej szczegóły na światło dzienne? Nie wiemy, choć mamy pewne domysły, bo rzeczywiście takie plotki się pojawiały, jakiś czas temu można było wyczytać coś na ten temat nawet na forum Legii (choć ze wieloma nieprawdziwymi szczegółami). Plan, zainspirowany trochę pomysłem Manchesteru United, był taki, że zakopujemy w trakcie budowy nowego stadionu Legii szalik RB, a w innym miejscu np. zdechłego szczura, który miałby przynosić Legii pecha [śmiech] – nigdy do końca nie dopracowaliśmy szczegółów. Mieliśmy sfilmować całe to wydarzenie, a w ramach oprawy na naszym meczu na Łazienkowskiej miała pojawić się sektorówka z adresem „www.nazawszebedzieciemiecpecha.pl” lub podobnym – już wyobrażaliśmy sobie te nerwowe telefony i sprawdzanie, co przedstawia umieszczony tam filmik. Niestety – nasz plan był oparty naiwnie o własne doświadczenia z lat 80-tych, gdzie na dostanie się na stadion przy Łazienkowskiej było prostą sprawą (co było źródłem wielu naszych przygód właśnie). Teraz mogła tam w odpowiednim czasie pojawić się tylko jedna osoba, która musiała bardziej niż przewidywaliśmy uważać na to co się działo wokół niej, tym bardziej nie było mowy o filmowaniu. I tak pod stadionem Legii ku jej (mamy nadzieję) wiecznemu pechowi leży tylko nasz szalik, na czego potwierdzenie nie mamy jednak żadnych dowodów (poza tymi będącymi zapewne dziś źródłem plotek relacjami nie do końca pożądanych przez nas świadków…). I tyle.

 – To jeszcze jedna plotka. Jakiś czas temu pojawiła się w mediach opowieść o tym jak to wracający z meczu na Widzewie Jakub Rzeźniczak miał mieć pewne przygody na trasie. Przedstawiono Was jako łysych, agresywnych potworów żądnych skalpu „Rzeźnika”. Ile w tym prawdy, a ile „farmazonu”?

– Ale ten Rzeźniczak bojaźliwy. Pragniemy gorąco sprostować. Na tej stacji były tylko cztery osoby, z których tylko dwie były łyse, w tym jedna łysa kobieta. Był jeszcze jamnik (nie łysy), ale w trakcie rzeczonych wydarzeń poszedł za potrzebą i – musimy to przyznać – zrobił co miał zrobić prosto na koło Rzeźniczakowego samochodu. A przecież gdyby Rzeźniczak wpadł naprawdę na naszą bojówkę (co było niemożliwe, bo Red Bulle mają samochody jak Chuck Norris, że na kibicowskich wyjazdach to one tankują, a nie są tankowane), to by nawet nie odważył się nigdy o tym wspominać, tylko zmuszony do dywersji grając dalej w Legii grałby specjalnie beznadziejnie słabo, a nie tak świetnie, jak od tych wydarzeń do dziś gra…  [śmiech].

 – Rok temu obchodziliście 25-lecie swojego powstania. Jak wielu „Red Bulli” działa w fanklubie po dziś dzień?

– Tak jak kobiet nie wypada pytać o wiek, tak w przypadku RB ’87 pytaniami, których nigdy należy stawiać, są „Ilu was jest?” i „Gdzie trzymacie flagę?” [śmiech]. A w dodatku na pytanie „Ilu?” ciężko tak do końca odpowiedzieć, zwłaszcza w świetle tego odwiecznego pytania „Kto jest Red Bullem?”. Z Warszawy dziś na Widzew jeździ sporo ludzi, także dlatego, że oprócz nas w Warszawie mieszka dziś mnóstwo ludzi z całej Polski. Niektórych z nich w ogóle nie znamy, niektórych znamy z widzenia, są tacy, co chcą jeździć, nieraz działać, ale nie czuja się Red Bullami lub nie chcą się organizować w ogóle, normalna sprawa. Z drugiej strony są tacy kumple, którzy przez lata stanowili fundament fanklubu, jeździli, szaleli, organizowali – a dziś z różnych powodów są aktywni w znikomym stopniu lub nieaktywni w ogóle. Sami wylecieliby z fanklubu, gdyby zastosować wobec niektórych minimum wyjazdowe, które sami wymyślali [śmiech]. Liczyć ich czy nie liczyć? Jak pokazuje historia, bywały takie przypadki, w których ktoś przez lata nie jeździł, a namówiony na jeden wypad, znów łapał bakcyla i wracał do gry. Staramy się ze wszystkimi utrzymywać kontakt, spotykać się, nieraz zachowywać choćby najcieńszą nitkę kontaktów i jakiejś wspólnoty, bo chyba warto. Ale z niektórymi i takie kontakty się pourywały – w przypadku jednych dlatego, ze z jakichś powodów sami tak chcieli, w przypadku innych, bo wyjechali gdzieś w świat czy w Polskę (jak jeden z najstarszych Red Bulli, warszawiak od pokoleń, któremu nagle przyszło do głowy wyprowadzić się gdzieś, gdzie większy spokój). O losach niektórych najlepiej dowiadujemy się z mediów, bo są nieraz gdzieś tam widoczni. Wielu jednak pozostało od tych ponad 25 lat. Można znaleźć wśród nas nadal aktywnie jeżdżących weteranów z roku 1986 roku (łącznie z autorem owego słynnego ogłoszenia), ludzi, którzy dołączyli się na początku lat 90-tych i w drugiej połowie tamtej dekady, ludzi zaczynających jeździć z nami od początków XXI wielu, jak i osoby będące z nami jeszcze krócej. Oczywiście, że nie robimy rozróżnień „Ty jesteś z Warszawy, a ty jesteś napływowy” – i tak, są wśród nas też osoby pochodzące z Łodzi czy tradycyjnych widzewskich terenów, są również też przybywający do Warszawy z terenów, gdzie na ogół kibicowało się Legii, nadal jednak też jest naprawdę sporo osób urodzonych i wychowanych w Warszawie, nie tylko tych najstarszych stażem i pamiętających lata 80-te, ale też dużo młodszych, którzy Widzewiakami stawali się z wyboru, dla nas nawet już nie do końca zrozumiałego. Są też wreszcie przedstawiciele następnych pokoleń RB, dzieci niektórych z nas, którzy jeżdżąc na Widzew często od najwcześniejszego dzieciństwa zostali pozbawieni prawa wyboru. Nigdy nie byliśmy i zapewne nie będziemy – prawdopodobnie [śmiech] – siłą ilościową i nie zapełnimy nigdy, jak się w jednym z wywiadów nieco przechwalając zapowiadaliśmy, całego pociągu z Warszawy do Łodzi, ale cały czas stawialiśmy na jakość i niebanalność, a te były u nas zawsze chyba najwyższego sortu. Gdybyśmy mieli jednak podać jakieś konkretne liczby, to możemy za to powiedzieć dziś z czystym sumieniem, że przez te wszystkie lata, gdybyśmy liczyli tylko osoby aktywne, jasno deklarujące się jako RB’87, jeżdżące wyraźnie więcej niż sporadycznie czy przez jeden sezon, które do dziś możemy zidentyfikować, to było nas …  naprawdę bardzo dużo, tak, że trudno aż policzyć [śmiech].

 – Najlepszy mecz w kibicowskiej karierze?

– Ponad ćwierć wieku jeżdżenia na Widzew (a niektórzy znacznie dłużej, bo jeździli zanim powstał fanklub), mnóstwo osób o różnych charakterach i różnej kibicowskiej historii – ciężko tak wskazać jeden konkretny mecz. Także z punktu widzenia fanklubu jako całości. Czy wymienić te oczywiste – jak choćby obydwa słynne mecze na Łazienkowskiej z roku 1996 i 1997, do dziś będące punktem odniesienia dla wielu dla wielu z nas, tych którzy wtedy tam byli, jak i tych pechowców, których to ominęło i którzy opowiadają zawsze, gdzie akurat przebywali, gdy Widzew w 5 minut zdobywał mistrza na Legii? Czy może ten przegrany piłkarsko, acz równie wielki z innych powodów z roku 2002? Czy podać tu te pierwsze wielkie wspólne wyprawy do Łodzi z lat 80-tych? Czy te najbardziej szalone pociągowe wyjazdy po całej Polsce z lat 90-tych, gdy fanklub przeżywał swe największe przygody. A może te najliczniejsze w historii RB ’87 wyjazdy z samochodowe pierwszej dekady XXI wieku? Czy też może przygody na wyjazdach pucharowych, jak na wyjeździe w Kopenhadze? Trudno wskazać. Obecni byliśmy prawie zawsze, gdy gdzieś grał Widzew – i to jest dla nas największa sprawa.

 – Czego Wam życzyć na następne 25 lat?

– Przede wszystkim, żeby reumatyzm nam tak często nie dokuczał, bo to ciężko na mecz tak jechać, gdy wszystko boli. I by ten niewątpliwie pewne przyszłe sukcesy Widzewa pojawiły się jak najprędzej, bo wyjazdy do Kazachstanu czy Armenii w wieku lat 80 mogą nie wydawać się już tak atrakcyjne, jak obecnie [śmiech]. A poważnie – byśmy przetrwali w takiej formie jak teraz. Żeby od czasu do czasu pojawił się nowy Red Bull, nie tylko wśród naszych dzieci, wnuków czy prawnuków – ale taki sam siebie, a najlepiej z sukcesów Widzewa i by był to ktoś, kto będąc unikalnym sobą, będzie zarazem czuł to specyficzne coś… By udało się nam skończyć – lepiej niż przy większości naszych skomplikowanych i dalekosiężnych planów – opisywanie historii naszego fanklubu. I by udała się nasza kolejna planowana akcja, skomplikowana, subtelna, niesamowita, która jak wszystko pójdzie tak jak to zaplanowano (choć niestety nie tak prędko), to dopiero będzie szokiem… Ale o tym na razie sza….

Rozmawiał Ryan