Seba – Łódź

Widzew… Ta nazwa elektryzuje mnie. Gdy słyszę ją w radio, telewizji czy widzę w prasie. I nie ma znaczenia czy jest to felieton na temat tego klubu, program czy choćby maleńka wzmianka o nim gdzieś pośród wielu innych tekstów w gazecie. Zawsze reaguje tak samo – wytężam zmysły i chłonę każdy strzęp informacji o Widzewie. Moi krewni i znajomi twierdzą, że na punkcie Widzewa mam fioła, że to wariactwo… No cóż… Trudno się z nimi nie zgodzić… Zaraziłem się „czerwoną zarazą”. Ale jakże mogłoby być inaczej gdy Widzew towarzyszył mi w życiu od małego berbecia. Pamiętam jak na podwórku podczas kopania piłki każdy z nas był Bońkiem, Smolarkiem, Młynarczykiem czy Wragą (niektórzy z moich kumpli do tej pory noszą te ksywki hehe), jak wydzieraliśmy sobie z rąk pamiątki klubowe rozdawane przez mieszkających dwa bloki dalej naszych ówczesnych idoli – piłkarzy Widzewa (Smolarka i Przybysia), jacy byliśmy dumni gdy usłyszeliśmy od nich słowo pochwały za nasze wypociny na boisku, jak z wypiekami na twarzach siedzieliśmy przed telewizorami i emocjonowaliśmy się występami Widzewa w europejskich pucharach, jak szczerze nienawidziliśmy Dziekana za przejście do Legii i jak z dumą nosiliśmy agrafki z kolorowymi drucikami zawiniętymi w barwy Widzewa. I pierwszy mecz przy al. Piłsudskiego (wtedy Armii Czerwonej) gdy uprosiliśmy dziadko-ochroniarza by „na chwilkę” wpuścił nas na stadion (kasę wydaliśmy rzecz jasna na lody w cukierni na Niciarce) i jak ze wszystkich sił wydzieraliśmy się RTS… RTS… Ech, piękne chwile… Tak… Na Widzewie się wychowałem. Odkąd pamiętam przeżywam z nim upadki i wzloty, zwycięstwa i porażki… I jak tu nie być Widzewiakiem?

Seba – Łódź