W. Pater: „Kibice pilnowali tego, jak budowy własnego domu”

17 marca 2017, 21:00 | Autor:

Wojciech_Pater

Gdy w czerwcu 2015 roku firma „Mosty-Łódź” wygrała przetarg na budowę nowego stadionu Widzewa, nie brakowało głosów, że za te pieniądze nie da się postawić czegoś więcej niż przeciętnego. Praca, jaką przedsiębiorstwo wykonało przez ten czas, pozwoliła jednak wyciągnąć z budżetu maksimum. Historię tej wyczekiwanej inwestycji w szczegółach raz jeszcze odkurzyliśmy w towarzystwie Wojciecha Patera, prezesa „Mostów”.

– Nie mieliście obaw, gdy startowaliście z ofertą przetargową? „Mosty” nigdy wcześniej nie budowały stadionów?

– Nie mieliśmy obaw, bo przygotowaliśmy się do tego. Mieliśmy partnera, „AK-BUD”, który od samego początku, jeszcze przed zgłoszeniem oferty, nam pomagał. Byli tam m.in. inżynierowie oraz kosztorysanci, którzy dzielili się swoją wiedzą i wyceniali razem z nami. Wspólnie zbieraliśmy oferty. Pojęcie o budownictwie mieliśmy, wystarczyło zaangażować jeszcze odpowiedniego projektanta. To od niego zależał ten ostateczny kształt stadionu. My oczywiście też kształtowaliśmy ten efekt końcowy, bo narzucaliśmy reżimy kwotowe.

– Ta firma była z wami nie tylko na etapie składania oferty?

– Była cały czas. Non stop na budowie pracowały z nami dwie osoby od nich. Raz w tygodniu spotykaliśmy się na naradzie, przyjeżdżał dyrektor produkcji. Byli dla nas dużym wsparciem.

– Weszliście w kooperację z ludźmi, którzy budowali obiekt Lecha Poznań na Euro 2012.

– Tak. Oni byli partnerem w konsorcjum, które budowało stadion w Poznaniu i zdobywali przy tym doświadczenie. Mówili nam o tych słynnych pięciu tysiącach usterek. Byliśmy nawet wszyscy w Poznaniu, żeby zobaczyć, co było źle zrobione. Chodziło o to, by nie powtórzyć tych błędów tutaj.

– Na początku były lekkie wyboje formalne, bo „Mostostal” złożył odwołanie i sprawa rozbiła się o Krajową Izbę Odwoławczą. Byliście spokojni?

– Trochę na początku zdenerwowała mnie ta różnica cenowa. Natomiast z perspektywy czasu mogę powiedzieć, że na stadionie zarobiliśmy w dość przyzwoity sposób. Już mówiłem w wywiadach, że firma musi zarabiać – po to istnieje. Jesteśmy więc z tego zadowoleni. Potwierdziło się też to, że daliśmy dobrą cenę. Teraz działamy dalej. Startujemy do następnych tego typu tematów, choć niewiele stadionów w Polsce zostanie do wybudowania. Powiem panu, że miałem propozycję zrezygnowania z pierwszego miejsca. Nasza konkurencja mówiła nam: Wy tego nie zbudujecie za te pieniądze. Nie dałem się (śmiech).

– Głównym zarzutem była cena, za jaką zaoferowaliście się zbudować stadion i drogi wokół niego. Przyznam się, że sam też bałem się, że za te pieniądze ciężko będzie zrobić coś dobrego.

– I jak pan to teraz oceni?

– Za te pieniądze nie dało się chyba zrobić tego lepiej. Owszem, człowiek chciałby więcej, ale Miasto przeznaczyło tyle, ile przeznaczyło.

– Niestety, nie mogliśmy robić nic ponad Program Funkcjonalno-Użytkowy. Były natomiast bardzo korzystne zamówienia dodatkowe. Dobrze, że zostały takie decyzje podjęte. Dokończyliśmy elewacją, a przede wszystkim wykończyliśmy główne powierzchnie pod klucz. Wyobraża pan sobie mecz otwarcia z pomieszczeniami w stanie deweloperskim? Żadnych sal, lóż, parkietów. Niczego by nie było.

– Za waszym śladem chcą iść w Szczecinie. Mówiło się, że skoro w Łodzi można wybudować tak ładny obiekt za tak niedużą kwotę, to trzeba to powtórzyć. Może zrobią to „Mosty”?

– Będzie przetarg – będziemy startować. Mówiąc o powtórce można mieć na myśli co najwyżej skopiowanie pewnych rozwiązań technologicznych, żeby zmieścić się w budżecie. Architektura będzie oczywiście inna. Wie pan, to jest wszystko kwestia projektu. Dlaczego jedna trybuna na ŁKS-ie kosztowała tak dużo?

– Bo zbudowano ją jako część dużego projektu. Pewnie gdyby nie bankructwo „Budusa”, dziś stałby tam moloch za 300 milionów, a tak zrobiono później tylko jedną trybuną za te same pieniądze, jak na Piłsudskiego cały obiekt.

– Nie do końca, chyba, że policzymy razem z układem drogowym. Sam stadion Widzewa kosztował dokładnie 124 miliony złotych. Liczyłem ostatnio, że krzesełko przy Piłsudskiego wyszło 6900 brutto. Można sprawdzić, ale myślę, że Tychy, Lubin czy jeszcze ktoś inny takiego wyniku nie ma. A podzielimy sobie 96 milionów przez 5700 krzesełek na ŁKS…

– Od samego początku wasze prace śledziły tysiące kibiców i wszystkie media. Spotkał się pan wcześniej z takim zainteresowaniem przy którejś z inwestycji?

– Nie. Do dzisiaj ciężko mi jest zrozumieć, że można tym tak żyć. Zaimponowało mi, że wszyscy tak bardzo się tym interesowali. Tak, jakby kibice pilnowali budowy swojego własnego domu. To jest pewna społeczność, pewne cele. Skoro coś powstaje właśnie dla tej społeczności, to budzi to coś więcej, niż tylko ciekawość. Tylko przy tego typu inwestycjach może być tak szeroki oddźwięk społeczny.

– Zaczęliście od rozbiórki starego stadionu. Ledwie zaczęliście budować nowy, zrobiło się ciekawie. Na miejscu odkryto ludzkie szczątki. Później był też jakiś pocisk artyleryjski. Nie bał się pan, że takie rzeczy na dłużej wstrzymają prace?

– Ludzie szczątki okazały się na szczęście za stare dla policji, a za młode dla archeologa. W związku z tym mogliśmy je przenieść i nie przerywać prac. Gdyby okazało się, że to coś starszego, to musiałby wejść archeolog i zabezpieczyć to miejsce. Ale budowalibyśmy oczywiście dalej, w innym miejscu.

– Pamiętam, że było nawet tło zoologiczne. Na terenie budowy urodziły się szczeniaczki. Kilku kibiców, którzy je przygarnęli, będzie mieć niezłą pamiątkę (śmiech).

– O, a tej historii nie znałem.

– Rozeszły się w moment.

– Fajna sprawa.

– Dostaliście niewiele czasu na wykonanie zlecenia. Ostatecznie nie udało się zmienić w widełkach. To efekt dodatkowych zamówień i kłopotów z prądem?

– Gonitwa była cały czas. Musieliśmy od samego początku naciskać z terminami. Były też problemy projektowe, w tym sensie, że wykonawstwo wyprzedzało projektowanie. Potem to, co było wybudowane, było doprojektowane. Trochę nam to przeszkadzało. Jakoś pół roku przed końcem prac musiałem nawet wzmocnić załogę o dwóch dodatkowych inżynierów, bo nie wyrabialiśmy się. Co do prądu to mówi pan o 110-tce?

– Też (śmiech).

– Sprawa z prądem tak się tliła, ale obiecywaliśmy, że zrobimy wszystko, by nie miało to wpływu. Przeszliśmy to bez większych kłopotów. Trybuna północna nie jest skomplikowana, więc nawet nadrobiliśmy te lekkie zawirowania. Już wtedy wiedziałem, że będzie dobrze, ale nie mogłem wszystkiego mówić. Jednak gdy obu stronom zależy na rozwiązaniu problemu, to takie rozwiązanie się znajduje. Usunęliśmy tą 110-tkę z lekkim opóźnieniem, ale nie miało to wpływu na całość inwestycji.

– Z energią ciężko było też pod koniec.

– Docelowe zasilanie mieliśmy dostać we wrześniu, a dostaliśmy w listopadzie. Łatwo można więc opowiedzieć sobie na pytanie, dlaczego oddaliśmy stadion dopiero na początku lutego.

– Wpływ miały też dodatkowe zamówienia. M.in. na wykończenie pomieszczeń.

– Nie było mnie wtedy w kraju, ale zadzwoniono do mnie, że jest taka propozycja, ale mieliśmy zmieścić się w tym samym czasie, co z całym stadionem, czyli do 24 listopada. Powiedziałem wtedy, że nie zdążymy. Sytuacja wyglądała jednak tak, że albo bierzemy, albo tego nie robimy. Podjąłem to ryzyko, choć mogłem powiedzieć nie. Czułem jednak, że nie damy rady. Tak się złożyło, że brak zasilania wymusił pewne zmiany…

– … i to was uratowało.

– Pewnie i tak byśmy sobie poradzili. Gdybym dostał prąd 6 września, to rzuciłbym tam trzecią zmianę i pracowalibyśmy 24 godziny na dobę. Poniósłbym koszty, ale bym to skończył. Nie mogliśmy natomiast bez prądu sprawdzić wind, klimatyzacji, wentylacji itd. Nie można było oddać stadionu nie mając przeprowadzonych pełnych testów. Zresztą pytałem: „Po co ten stadion na 24 listopada skoro są problemy z zasilaniem? Przedłużmy termin i spokojnie dokończmy inwestycję.”

– Byliście przez kibiców traktowani nieco ulgowo, bo firma z Łodzi, a wśród zwykłych pracowników także sporo kibiców Widzewa. Podejście do „Mostów” było wymagające, ale życzliwe.

– To prawda, podwykonawcy też są kibicami Widzewa. Co do tego podejścia, to absolutnie nie czułem, że ktoś krytykuje nas i mówi, że źle budujemy. Te wpisy w Internecie brały się raczej z trzech powodów: albo z troski, albo z niewiedzy, albo ktoś po prostu był marudą. Dla mnie brało się to ze zwykłego zaciekawienia, prośby o doprecyzowanie. Nie czułem, żeby ktoś nas źle traktował. Oprócz tego, że wyniesiono nam silnik od motorówki.

– A tej historii to już ja nie znam.

– To było na samym początku budowy. Przecięli kłódkę od kontenera i wyciągnęli 100-kilowy silnik Hondy, przerzucili go przez płot i wynieśli (śmiech). Samą atmosferę oceniam jednak bardzo pozytywnie. Moi inżynierowie byli zachwyceni. Oni też nigdy nie budowali stadionów. Nie było przez to rutyny na zasadzie, że stawiamy piąty stadion i robimy to sztampowo. Staraliśmy się więc w każdym calu, bo chcieliśmy się czegoś nauczyć i pokazać

– Schody zaczęły się w momencie, gdy oczom ludzi ukazała się ta nieszczęsna siatka. Stadion już stoi, prace skończone. Jak teraz oceni pan ten element?

– Starałem się na ten temat nie wypowiadać. Taki był zamysł architekta. W PFU mieliśmy zapisane, jakich elementów wolno nam użyć przy tworzeniu elewacji. Siatka była najtańszym elementem, więc walcząc w przetargu o najniższą cenę wybraliśmy ją, jako rozwiązanie elewacyjne. Tylko proszę pamiętać, że mowa była o jednej elewacji, od Piłsudskiego. Do wyboru mieliśmy pięć-sześć siatek. Oglądaliśmy je, patrzyliśmy, jak wyglądała na innych budynkach. Ostatecznie wybrano taką. Ja nie mam do tego uwag, bo to dla mnie rzecz gustu. To był wybór środkowy, nie była ani najtańsza, ani najdroższa. Gdybyśmy dali gęstszą, ktoś by powiedział, że to blacha, że nic za nią nie widać. Mnie się to podoba, panu może nie. Jakby pan zapytał tych 18 tysięcy kibiców, to 9 tysięcy powie, że im się podoba, a 9 tysięcy, że nie.

– Myślę, że z 15 tysięcy byłoby na nie, bo my po prostu lubimy narzekać (śmiech).

– Wie pan, są różne elewacje. Można było zrobić tak kosmiczne rzeczy, ale to kosztowałoby miliony. Staraliśmy się pogodzić budżet z tym, żeby to wyszło jak najlepiej.

– Sporo obaw było też o murawę. Kładliście ją naprawdę późno. Jak w tej chwili wygląda jej stan?

– Wszystko się udało, to był ostatni gwizdek. Murawa wygląda dobrze, zakorzeniła się. Ostatnio walczyliśmy jeszcze z tym, żeby na dziewięć dni przed meczem włączono ogrzewanie, bo stadion nie jest już w naszych rękach. Pojechałem na miejsce i przy mnie człowiek włączył system grzewczy. Gdyby nie to, trawa w sobotę wyglądałaby, jak siano. Do meczu będzie podgrzewana.

– Słyszałem też o problemie z pleśnią?

– Ktoś niepotrzebnie wpuścił kibiców na murawę. Nie wolno po niej chodzić. Największe kluby o to dbają. Jak byłem we Wrocławiu, to nie wolno mi było nawet dotknąć trawy, żeby nie przenosić bakterii! A tu ktoś wszedł i wydeptał na śniegu napis RTS. Trawa nam w tym miejscu zgniła, dostała się wilgoć i pojawiła się pleśń. Rozmawiałem jednak z podwykonawcą i zarzekał się, że stanie na głowie, żeby boisko na mecz otwarcia wyglądało ekstra. Wycinane są po prostu te małe fragmenty i wstawiane nowe, prosto z plantacji w Czarnocinie.

– Będziecie jeszcze coś poprawiać, porządkować jakieś drobne elementy?

– Jesteśmy na miejscu cały czas. Mamy na stadionie swoje pomieszczenie i nadzorujemy całość prac. W sobotę będziemy na stadionie w kilkadziesiąt osób. Ściągamy fachowców od elektryki, wentylacji, niskich prądów. Wszystkich, gdyby coś się wydarzyło. To będzie prawdziwy chrzest. Owszem, robiliśmy próby, ale na ten stadion nie weszło jeszcze nigdy 18 tysięcy ludzi i nie rozpoczął się mecz. Dlatego inżynierowie będą w pogotowiu. To nie jest nasz obowiązek, tylko nasza inicjatywa. Nie chcemy wtopy (śmiech).

– Mówiło się coś o odbarwieniach na klinkierze od strony ulicy Piłsudskiego. To nie nalot z robót betonowych dookoła?

– To efekt zastosowania „atygraffiti”. Ten środek jest teoretycznie bezbarwny, ale niestety delikatnie zmienia kolor podkładu. Proszę zauważyć, że to występuje w zasadzie tylko na parterze, z jednej i drugiej strony. A tylko tam był wymóg zastosowania tego środka. Gdyby się kurzyło, to byłoby to na całości. Poprawimy, czekamy na lepszą pogodę.

– Tworzyliście stadion dla kibiców, ale mogliście zignorować ich głos i robić swoje. Tymczasem mieliśmy możliwości, by pewne rzeczy ustalać wspólnie. Wspomnę np. o napisie „Widzew” z krzesełek, który w 100% zaprojektowali fani.

– Odnośnie krzesełek, mówiliśmy od początku, że zrobimy wszystko, co dostaniemy. Zaakceptujemy każdy kolor. Rozmowy trwały na linii inwestor-kibice. My mieliśmy zrobić to, co zostanie wybrane. Bardzo dobrze się stało, że powstał ten napis. W końcu grał tam będzie Widzew.

– W ostatnich dniach gruchnęła wieść, że zostajecie przy Piłsudskiego 138 na dłużej. „Mosty” zostały wykupiły lożę czy zostały też sponsorem?

– Wykupiliśmy tylko lożę, ale nie była tania, więc myślę, że te pieniądze pójdą na pokrycie wielu celów. Już ją sobie wyposażyliśmy, wstawiliśmy nasze logo. Chcieliśmy mieć takie miejsce, gdzie możemy poobserwować i cieszyć się jeszcze tym, co wybudowaliśmy. Może zaprosimy jakichś gości albo udostępnimy lożę pracownikom? Meczów jest jedenaście, więc trochę ludzi się przewinie.

– Jak pan oceniłby stadion po oddaniu go zamawiającemu? Proszę spróbować spojrzeć na to oczami łodzianina Wojciecha Patera, a nie prezesa spółki, która budowała obiekt.

– Mi się podoba. I nie mówię tego właśnie jako prezes „Mostów”. Jak wchodzę do środka, to dobrze się czuję. Fajna jest ta kameralność, bo to przecież nie jest stadion z gatunku dużych. Po prostu mi się to podoba. Z chęcią usiądę tam w sobotę, obejrzę mecz i posłucham dopingu. Widziałem, że gniazdo już zrobione. Będzie moc!

– No właśnie. To podobno blisko tonowy prezent od „Mostów” dla kibiców?

– Powiem tak: my o tym nic nie wiemy (śmiech).

– Mam rozumieć, że szalik już kupiony i w sobotę widzimy się na ceremonii otwarcia, a potem wspólnie dopingujemy piłkarzy?

– Nie mam szalika, ale opowiem panu ciekawą historię z tym związaną. Na mecz przyjeżdża mój tata. Dzwonił do mnie ostatnio i mówi: „Byłem dziś w Pełkiniach”. To taka miejscowość na Podkarpaciu, skąd pochodzę. „Byłem dziś u księdza na plebanii i ten ksiądz mi mówi, że na Widzewie już 16 tysięcy karnetów sprzedanych! Jak mu powiedziałem, że jadę do Łodzi na zaproszenie syna, to ksiądz kazał mi przywieźć mu koniecznie jakiś szalik, bo od lat kibicuje Widzewowi!”

– No to musi pan kupić trzy.

– Nie ma wyjścia!

Rozmawiał Ryan