„Pieniądz to nie wszystko” – wywiad z Mirosławem Szymkowiakiem

19 listopada 2012, 23:25 | Autor:

Mirosław Szymkowiak – jedna z legend Widzewa, lubiany i ceniony. Załapaliśmy „Szymka” w Krakowie, przed jednym z meczów T-Mobile Ekstraklasy. Eks-Widzewiak udzielił serwisowi Widzew To My obszernego wywiadu. Zapraszamy do lektury!

 

– Zacznijmy od początków związku z Widzewem. Transfer do Łodzi nie był zwyczajnym przejściem z klubu A do klubu B, tylko zawiłymi operacjami na kartach zastawionych w banku. W dodatku sprzedano Cię w pakiecie wraz z dwójką innych piłkarzy.

– Kiedy byłem graczem Olimpii Poznań, przyjechali do mnie działacze z Łodzi i przekazali, że jestem zawodnikiem Widzewa. Byłem wówczas młodym chłopakiem i starsi koledzy robili mi dużo numerów. Byłem przekonany, że podstawili mi jakichś gości, więc obróciłem się na pięcie i poszedłem do szatni. Działacze jednak po chwili wrócili mówiąc, że to nie żarty, na dowód pokazując dokumenty świadczące o tym, że moja karta była zastawiona w banku jako dług, który Widzew wykupił. Nie miałem o tym pojęcia. W ten sposób ja, Grzesiu Mielcarski i Andrzej Jaskot zostaliśmy piłkarzami Widzewa.

– Większe nadzieję wiązano wówczas z Grzegorzem Mielcarskim? Nie czułeś się tylko dodatkiem do ww. dwójki?

– Dopiero po latach dowiedziałem się, że byłem wtedy kupiony za zero złotych. Łączna suma tego transferu, z tego co się orientuję,  wyniosła kilkaset tysięcy, z czego 75% tej kwoty było Mielcarskiego, 25% Jaskota, a przy moim przejściu wpisano zero. Okazało się później, że Grzesiek odszedł po pół roku, Andrzej rzadko kiedy grał, a ja zostałem na sześć lat. Pewnie zostałbym jeszcze dłużej, gdyby nie te problemy widzewskie.

– Jak wyglądały kulisy przejścia do Wisły? Klub nalegał na transfer? Czułeś presję ze strony działaczy?

– Trzykrotnie zmieniałem klub i żadnego nie zmieniałem normalnie (śmiech). Odejście z Wisły Kraków było na mnie wymuszone. Odejście z Widzewa także. Transfer z Olimpii w zasadzie również, bo nie była to moja własna decyzja, ale spadło to na mnie nagle. Przejście do Wisły było podyktowane względami finansowymi klubu. Ja z Widzewa nie chciałem odchodzić. Z działaczami Wisły negocjowałem przez rok, ale pieniądze to nie wszystko i dopóki klub nie zaczął naciskać, odkładałem to, nie chcąc przechodzić do Krakowa za wszelką cenę. Jednak to, w jaki sposób zostałem zmuszony do transferu, pozostawię dla siebie.

– W momencie przyjścia do Widzewa miałeś 18 lat. Nagromadzenie meczów było wtedy bardzo duże. Występowałeś nie tylko w pierwszej drużynie, ale także w zespole juniorskim i młodzieżowych reprezentacjach kraju. Byliście nawet o krok od Mistrzostwa Polski juniorów.

– To było już po zakończeniu ligi. Wszyscy rozjechali się na urlopy, a ja zacząłem grać w Mistrzostwach Polski w juniorach Widzewa. W przegranym meczu finałowym z Lechem walczyłem z kolegami, których znałem jeszcze z gry w Poznaniu. Dwa-trzy wolne tygodnie zajęła mi gra w tych mistrzostwach i przez to w ogóle nie miałem urlopu. Do klubu przyszedł Franciszek Smuda, który widział mnie w zespole, i w zasadzie bez odpoczynku pojechałem na obóz przygotowawczy. Nie był to łatwy okres. Pierwszy raz dostałem tak w kość i niestety odbiło się to na zdrowiu. Po półtora miesiąca zerwałem więzadła krzyżowe i musiałem pauzować aż dziesięć miesięcy.

– Gdy zaczynałeś organizować swoje życie w Łodzi, w którym rejonie miasta mieszkałeś?

– Wtedy były inne czasy. W klubie była Pani Basia, która załatwiała zawsze mieszkania. Kupowała mi nawet firanki czy garnki. Klub bardzo mi pomagał. Mieszkałem na Widzewie Wschodzie, więc tramwajem można było szybko dojechać. Tak na prawdę, to w Łodzi uczyłem się życia.

– Jak przebiegały relacje z kibicami obu łódzkich klubów?

– Żyłem normalnie. Wiadomo, że osiedle zdominowane było przez kibiców Widzewa. Co do kontaktów z kibicami ŁKS, czy z czasów gry w Wiśle, to czasem zdarzało się coś usłyszeć. Ja jednak nauczyłem się nie reagować na takie sytuacje, iść dalej. Dzięki temu nie dochodziło do jakichś rękoczynów i udało się nie dostać po głowie.

– Jest taka anegdota dotycząca Macieja Szczęsnego, który po transferze z Legii do Widzewa miał nieprzyjemności ze strony warszawskich kibiców. Podobno kiedyś postanowił on wybrać się na mecz Legii i usiąść z fanatykami na „Żylecie”. Odważnych wówczas zabrakło.

– To prawda. Maciek był na „Żylecie”. To był zawsze specyficzny człowiek. Po zmianie barw miał trochę problemów z kibicami. Mnie na szczęście – wszędzie gdzie grałem – takie sprawy omijały i nie miałem potrzeby, żeby stawiać się w „młynie” wrogich kibiców.

– Wasze sukcesy w Lidze Mistrzów otworzyły wielu piłkarzom drzwi do zagranicznej kariery. Paweł Wojtala, Jacek Dembiński, Sławomir Majak itd. Ty też miałeś jakieś propozycje spoza Polski?

– Miałem propozycje i to dużo. Jednak kiedyś były inne czasy i dopiero po fakcie się o nich dowiadywałem. Grając w Polsce nigdy nie miałem żadnego menedżera, co dzisiaj byłoby nie do pomyślenia. Obecnie to menedżer przychodzi do zawodnika informując go o zainteresowaniu.

– Skąd były te oferty? Kto był najpoważniejszy?

– Były zgłoszenia z trzech klubów włoskich. Udinese; wcześniej mówiło się o zakusach ze strony Juventusu. No i przede wszystkim bardzo mocną propozycję miałem z Interu Mediolan, ale to wtedy, gdy miałem jeszcze 19 lat i wypatrzono mnie na meczach młodzieżówki. Grając z Widzewem w pucharach często trafialiśmy na włoskie drużyny i chyba stąd się wzięło to zainteresowanie. Niestety dowiadywałem się o tym dopiero po roku czy dwóch.

– Nie miałeś o to żalu do działaczy?

– Żalu to już nie, bo upływał jakiś czas. Ja się w Widzewie dobrze czułem, ale na pewno bym się zastanawiał. Mając propozycje w wieku 18-19 lat, a dostać je ponownie po 3-4 latach, to człowiek chętniej mógłby chcieć odejść. Ale nie było problemu. W Łodzi było na prawdę fajnie i dopiero na koniec, kiedy były już bardzo duże problemy i klub sprzedał już niemal wszystkich, odszedłem.

– W Krakowie spotkałeś się z Ryszardem Czerwcem. Trzymaliście się razem? Pomagał Ci w aklimatyzacji w nowym miejscu?

– Zgadza się, był tam. Natomiast ja byłem już wtedy ukształtowanym zawodnikiem, mając za sobą osiem lat grania w dorosłej piłce i radziłem sobie sam, choć oczywiście z szacunkiem podchodziłem do spotkanych tam piłkarzy. Oprócz Rysia Czerwca byli tam m.in. Radek Kałużny, Tomek Kulawik, Marek i Bogdan Zające. Na pewno nie była to taka sama sytuacja, jak wtedy, gdy w wieku 18 lat przechodziłem do Widzewa, gdzie w szatni było pół Reprezentacji Polski, a mnie samego posadzono od początku obok Tomka Łapińskiego. „Łapa” był wówczas dla mnie niczym guru (śmiech). Samo wprowadzenie do obu klubów było super. Ale to były inne czasy, inna atmosfera klubowa. Chodziło się całą drużyną na piwko czy colę. Dziś nie ma takiej integracji i jakieś wspólne wyjście to rzadkość.

– Mówiłeś, że transfer z Wisły także nie był zwyczajny.

– Po wpadce z Tbilisi (Wisła odpadła z gruzińskim Dinamo w el.PUEFA – przyp. red.) odszedł trener Kasperczak, co uznałem za zły ruch. Po blamażu z Dinamem zespół wygrał 9 meczów z rzędu udowadniając swą wartość. Z klubu sprzedano mnie, „Żurawia” (Macieja Żurawskiego), czy Damiana Gorawskiego i zaczęło się to „rozłazić”. Stało się, jak się stało, choć ja uważam, że gdyby utrzymano tamten skład, to w końcu przełamalibyśmy tą niemoc związaną z Ligą Mistrzów. Szkoda, bo nie chciałem odchodzić z Wisły. Turcy namawiali mnie przez trzy dni na podpisanie kontraktu, a ja odmawiałem, bo – jak mówię – pieniądz nie jest najważniejszy w życiu. Mam też trochę żalu do klubu, gdyż sądzę, że sprzedano mnie zbyt tanio. Zapłacono za mnie 800 tys. euro, kiedy miałem swoje najlepsze, piłkarskie lata, byłem reprezentantem kraju. Po pół roku grania w Turcji Galatasaray oferowało za mnie 5 mln euro! Trabzon jednak nie chciał mnie sprzedać, niestety.

– Nie żałujesz pobytu nad Bosforem?

– Nie żałuję, ale jestem przekonany, że będąc w Krakowie i pracując z jakimś normalnym trenerem,  z którym można byłoby się dogadać, miałbym szansę pograć dłużej w piłkę. Być może trochę by mnie przyoszczędzono na zdrowiu. Nie jest tajemnicą, że za trenera Kasperczaka nie trenowałem we wszystkie dni. Przeszedłem prawie dziewięć operacji i ćwiczyłem czasami 2-3 dni w tygodniu, ale wychodziłem w weekend na mecz i robiłem swoje grając jak najlepiej. Kiedy wyjechałem do Trabzonu, to przyszedł trener Halilhodžić i nie ukrywam, że pierwszy raz w życiu trenowałem trzy razy dziennie. Próbowałem tłumaczyć trenerowi, że mam problem, że zbiera mi się płyn w kolanie, ale nie było wyjścia. Musiałem zaciskać zęby, brać zastrzyki znieczulające i zasuwać. Aż w końcu przyszedł taki moment, że powiedziałem sobie „dość”. Nie było sensu dłużej walczyć z bólem i brać przed każdym meczem zastrzyków w „achillesa”.

– Jak porównałbyś kibiców w Polsce i Turcji? Tamtejsi fani słyną z żywiołowego dopingowania, ale bywają nieobliczalni i zmienni. Kiedy wygrywasz – noszą Cię na rękach, po kilku porażkach nie jest już tak różowo.

– No jest tam dużo fanatyzmu. W Polsce rzadko się zdarza, że kibice czekają po meczu. W Turcji po każdej porażce normą był atak na wyjeżdżający z piłkarzami autokar. Największą „kosą” Trabzonu jest Fenerbahce. Pamiętam, że przed meczami z nimi nasi kibice jeździli na stadion mając na dachach samochodów trumny przyozdobione barwami „Fener”. Atmosferę nienawiści między nimi podgrzewało też faworyzowanie stołecznej drużyny przez piłkarską federację, mocno wówczas skorumpowaną. Kiedy grałem w Trabzonsporze oszukano nas w Stambule. Sędzia gwizdnął przeciwko nam chyba ze trzy rzuty karne. Gdyby nie to, bylibyśmy mistrzami. Zaczęło się to jednak zmieniać i liga staje się bardziej profesjonalna. Spowodowało to, że do „wielkiej czwórki”: Galatasaray, Fenerbahce, Besiktas i Trabon dołączyli inni, jak chociażby Sivasspor, czy Kayserispor. Kibice tam są jednak bardzo fanatyczni. W Polsce po słabszym meczu można normalnie wyjść na miasto, a w Turcji jest po prostu masakra (śmiech). Nagle wokół zjawia się setka ludzi i nie wiadomo co robić.

– W swojej karierze grałeś w czterech klubach. Z którym czujesz się najbardziej związany?

– W Olimpii grałem najkrócej, ale miło wspominam początki w juniorskiej piłce. Największe sukcesy w piłce klubowej były na pewno w Widzewie. Jak przychodziłem do Łodzi, to za trenera Stachurskiego zajęliśmy drugie miejsce. Później przyszedł Franciszek Smuda. To był taki najlepszy okres: dwa tytuły mistrzowskie, Liga Mistrzów. Sentyment do Widzewa oczywiście jest. Do dziś mam w domu, w Krakowie, różne proporczyki Widzewa i kiedy przychodzą goście to często się śmieję, kiedy dziwnie się na nie patrzą (śmiech). W Wiśle także wiele osiągnąłem, grałem w pucharach, podobnie jak w Trabzonie i do nich też czuję sympatię, sprawdzam na bieżąco wyniki ligi tureckiej.

– W pucharach też trochę się nagrałeś.

– Poza Olimpią, w każdym klubie, w którym grałem, nie walczyliśmy tylko w lidze, ale i w europejskich pucharach i bardzo się z tego cieszę. Były regularne występy w Widzewie, także w Wiśle mięliśmy jeden sezon, gdy walczyliśmy z Schalke, Parmą, czy Lazio. Grając w Krakowie miałem możliwość zmierzyć się z wielkimi klubami takimi jak np. Real Madryt, Barcelona, czy Inter Mediolan.

– W Łodzi, gdy graliście w Lidze Mistrzów, trafiliście w grupie na późniejszego triumfatora tych rozgrywek, czyli Borussię Dortmund.

– Dokładnie. Grając w polskich klubach jakoś nigdy nie mięliśmy szczęścia w losowaniach i trafialiśmy na prawdę na najwyższą półkę. Ale teraz po czasie na pewno mogę to miło wspominać, że mogłem zagrać przeciwko tym najlepszym piłkarzom.

– Duże wrażenie robiło wyjście np. na Camp Nou? Był komplet?

– Oczywiście! Wtedy akurat było jakieś 70 tysięcy. Jak wyszliśmy na rozgrzewkę, to praktycznie nikogo nie było i myśleliśmy, że Polacy nie wzbudzą zainteresowania. Ale kiedy 20 minut później wyszliśmy już na mecz, to nagle nie wiadomo skąd trybuny zrobiły się pełne. Być może ci kibice siedzieli przed spotkaniem gdzieś w okolicznych knajpkach. Bardzo to było miłe poznać zachodnie realia.

– W 2006 roku ogłosiłeś zakończenie kariery. Jednak zimą 2007  pojawiłeś się na kilku treningach Widzewa. Faktycznie była wtedy szansa na podpisanie kontraktu z łódzkim klubem, czy chciałeś się tylko poruszać?

– Byłem po dłuższym okresie przerwy i chciałem się sprawdzić, poruszać troszeczkę. Ale niestety, tak bywa, odezwało się  kolano, achilles. Wyrokiem UEFA miałem wtedy kartę w ręku i byłem wolnym zawodnikiem. Mógłbym więc związać się kontraktem z Widzewem, ale oczywiście grałbym wyłącznie dla samej satysfakcji, a nie finansów. Miałem przecież jeszcze ważną przez rok umowę z Trabzonem i mógłbym tam zarobić spokojnie jeszcze milion euro, a to dużo pieniędzy. Ale jestem takim typem człowieka, dla którego to nie jest najważniejsze, choć wielu się dziwiło, że wróciłem. Ja zwyczajnie chciałem móc za kilkanaście lat chodzić, nie faszerować się lekami. Był taki okres, że lekarze straszyli mnie nawet wózkiem inwalidzkim. Dziś, kiedy pójdę pokopać trochę piłkę, to dwa dni to odczuwam. A to bolą plecy, a to płyn zbiera się w kolanie. Odbija mi się to na zdrowiu.

– Grając w Wiśle poznałeś Tomasza Frankowskiego, z którym po latach założyliście w Krakowie szkółkę piłkarską.

– I jeszcze z Markiem Koniecznym, naszym kierownikiem. Jeździmy z dzieciakami po Polsce. Ostatnio byliśmy w Skierniewicach, które notabene są za Widzewem, na turnieju rocznika 2003. Przydają się kontakty zdobyte jeszcze z czasów gry w piłkę. Gdyby nie praca w charakterze komentatora, tego czasu dla dzieciaków byłoby więcej.

– Myślicie nad rozszerzeniem działalności na inne miasta, regiony Polski?

– Problemem jest brak infrastruktury, zwłaszcza w Małopolsce. Gdyby były boiska, to mielibyśmy spokojnie 800-1000 dzieciaków. Ja obecnie prowadzę roczniki 1999 i 2000. Jest kilku fajnych chłopaków, ale już widać, że zmiana szkoły, wchodzenie w bardziej poważny wiek, dziewczyny, powodują opuszczanie treningów. Później z tego rodzą się braki, których się już nie nadrobi.

– Jako reporter Canal + jeździsz po polskich stadionach. Gdzie jest najlepsza atmosfera?

– Na pewno czynnikiem wpływającym na atmosferę jest frekwencja. Na Legii jest wysoka, tam zawsze te 3/4 stadionu jest zapełnione. Ten obiekt jest fajny – kameralny, zamknięty. Na Śląsku Wrocław, czy Lechii Gdańsk też jest fajna atmosfera, ale musi być pełen stadion, bo kiedy nie ma nawet połowy widowni, to efekt jest odwrotny. Właśnie frekwencja, to największy problem. Tak, jak w Widzewie, gdzie teraz jest niedobrze. Kiedy patrzę na obrazki z Łodzi, to człowiek się za głowę łapie, bo jest po prostu piknik. Bardzo mnie boli, że klub i kibice nie mogą się dogadać.

– Jak ocenisz to, co się teraz dzieje w Widzewie? Jak długo Twoim zdaniem można „jechać” na tanich, anonimowych graczach i młodzieży?

– Już się okazało, że za długo nie można. Pierwsze mecze udało się wygrać, bo zawodnicy byli nieznani przez przeciwników. Teraz ten zespół został „przeczytany”. Wystarczyło wyłączyć z gry Sebastiana Dudka, przez którego przechodziła każda piłka i już to tak nie funkcjonuje. Oczywiście brawa dla trenera Mroczkowskiego, który robi super robotę, ale taka polityka może się odbić na wynikach. Może jeszcze nie teraz, ale na przykład w przyszłym sezonie.

– Widzisz w Stępińskim, Rybickim, czy Bartkowskim szanse na zrobienie dużej kariery?

– Myślę, że „Ryba”, przede wszystkim, długo nie pogra w Widzewie. Z tego co się orientuję, to trafi do Legii. Wiadomo, że to dla kibiców nie jest przyjemne. No ale niestety takie są teraz realia. Widzew jest obecnie klubem słabszym. Kiedyś to łodzianie kupowali piłkarzy z Legii, Radka Michalskiego, czy Maćka Szczęsnego. Takie są koleje losu i Widzew żeby przetrwać, musi sprzedawać zawodników. Należy się jedynie cieszyć, że klub wynajduje i wychowuje takich zawodników, co daje możliwość zarobkową, ale tak, jak mówię – to kiedyś się odbije niekorzystnie, bo nie można bazować tylko na samych młodych.

– Pamiętasz Jastrzębie 2009? Z czym Ci się to kojarzy?

– Tak, pamiętam. Byłem wtedy na wyjeździe. Z resztą ja byłem już wcześniej na kilku wyjazdach, ale siedziałem sobie z boku i się nie ujawniałem. Był taki okres, że jeździłem na mecze. Zakładałem kaptur i spokojnie stałem sobie w sektorze gości. Oczywiście robiłem to, żeby poczuć tą atmosferę, a nie żeby się gdzieś lać po głowach. Wtedy w Jastrzębiu też pojechałem na wyjazd sam z siebie. Chłopaki mnie rozpoznali i zaczęło się. Pociągnęli mnie i dałem się namówić na chwilowe prowadzenie dopingu (śmiech). Wszystkiego trzeba w życiu spróbować. Zawsze dobrze żyłem z kibicami i cieszę, że gdziekolwiek nie pojadę, czy to do Łodzi, czy do Poznania, to mogę normalnie porozmawiać  z ludźmi. Nie spaliłem za sobą mostów. Każdy wie, że wszędzie, gdzie grałem, oddawałem serce.

– Twoje pojawienie się wtedy na płocie w sektorze gości w Jastrzębiu zostało przez wielu kibiców odebrane jako symbol Twojego przywiązania do Widzewa. Znalazłeś się na fladze „Dzięki wam tu jesteśmy”, na której widnieją wizerunki największych postaci w historii klubu.

– Doskonale się w tym orientuję. Znam wielu najbardziej zagorzałych kibiców, zarówno w Łodzi, jak i tu w Krakowie na Wiśle, czy na Cracovii i oni doskonale wiedzą, że dalej jestem Widzewiakiem. Nigdy tego nie ukrywałem i oni to szanują i rozumieją i nie mam z tego powodu żadnych nieprzyjemności.

– Prawdą jest, że będąc w Turcji utrzymywałeś w Internecie stały kontakt z kibicami Widzewa?

– Tak, prawda. Ja przez dwa lata pobytu w Trabzonie tylko grałem mecze i siedziałem w Internecie, bo byłem po prostu zamknięty w bazie klubowej. Najdłuższy okres, to dwa miesiące, kiedy to nie mogliśmy tej bazy w ogóle opuszczać. Także potrafiłem nawet oglądać ściągnięte z Internetu powtórki polskich wiadomości.

– Jak ocenisz to, co dzieję się wokół środowisk kibicowskich? Jesteś zwolennikiem zamykania stadionów, karania za używanie pirotechniki, wulgaryzmy, transparenty „nie związane z meczem”, czy masz bardziej liberalne podejście do zachowań kibiców?

– Jeżeli chodzi o race, to jasne – super to wygląda, ale niestety jest odgórny zakaz od FIFA i UEFA i musimy się do tego przyzwyczaić. Oczywiście od tego nigdy żaden stadion się nie spalił, ale władze tego się właśnie obawiają. Wiadomo, że takie głośne zadymy, jak chociażby ta w Katowicach, są niepotrzebne. Ale po to mamy prawo, żeby wyłapywać takich ludzi, a nie zakazywać jeżdżenia na mecze wyjazdowe, czy zamykać stadiony. Ja mogę powiedzieć, jako piłkarz, że kiedy wychodzi się na boisko i widzi swoich kibiców, to gra się zupełnie inaczej, dostaje się „poweru”.

Rozmawiał Ryan