Relacja z meczu Widzew Łódź – Legia Warszawa 15.10.2010

16 października 2010, 11:56 | Autor:

ruchOgromne emocje towarzyszyły piątkowej potyczce Widzewa i Legii. Szlagierowy mecz zakończył się niestety wygraną gości 1-0. Wynik mógłby być inny, gdyby nie antybohater meczu – arbiter Małek.

 

Mecze pomiędzy Widzewem a Legią od lat dostarczały sporych emocji. Zwłaszcza w latach 90-tych potyczki łódzko-warszawskie były największymi hitami ligowymi często decydując o tytule mistrzowskim. Każdy kibic obu drużyn doskonale pamięta m.in. słynne „3-2 w 5 minut”, jakby to było wczoraj. Od kilku lat mecze z Legią nie mają już jednak takich „happy endów”. Kłopoty w klubie, znaczne obniżenie wyników sportowych, tułaczka po 1-ligowych stadionach sprawiły, że piłkarze RTS-u nie są w stanie nawiązać walki z plasującą się co rok w czołówce Legią. Mimo to piątkowy pojedynek ponownie przyciągnął na Piłsudskiego komplet spragnionej wrażeń publiczności. Biletów nie było już ponad miesiąc przed meczem. Zjeżdżały się fan cluby z całej Polski a samoloty bukowali emigranci. Cała widzewska społeczność miała nadzieję, że wreszcie uda się pokonać odwiecznego wroga, który jest w ogromnym dołku. Najbardziej zawody przeżywali oczywiście fanatycy mieszkający na terenie województwa mazowieckiego; wiadomo dlaczego…

Także w szeregach Legii trwała mocna spinka. Warszawianie po zażegnanym konflikcie z klubem mogli w końcu „na legalu” przyjechać do Łodzi. Ostatnia ich wizyta na stadionie im. Ludwika Sobolewskiego miała miejsce 2,5 roku temu. Wówczas goście weszli na „Niciarkę” dzięki pomocy miejscowych fanów. Wojna kibiców „L” z „ITI” trwała wtedy na całego. Legioniści po podaniu sobie rąk z Walterem i s-ką legalnie przyjechali do Łodzi specjalem w 950 osób, z czego 800 z biletami + kilkanaście bez weszło na sektor. Goście wywiesili jedynie 2 flagi: „Warriors” oraz „Dżihad Legia”. Nieco to zabawne, gdyż na linii klub-kibice jest podobno obecnie sielanka ;) Po co więc to płótno ze „święta wojną” z mediowym koncernem? Warszawianie ubrali się w jednakowe, białe koszulki, co jak zawsze daje fajny efekt, i jeżeli chodzi o ultrasowanie, to w zasadzie z ich strony był już koniec. No chyba, że dopingiem można nazwać intonowanie w nieskończoność: „Widzew, Widzew, łódzki Widzew…”, bowiem tylko to było nieraz słychać w młynie RTS-u w przerwach w dopingu. Legionistom oddać można jeszcze zabawę pirotechniką. Spontanicznie odpalane  race latały raz w sektory gospodarzy, raz w policję. I tak w zasadzie przez całe 90min.

W sektorach gospodarzy natomiast gorąco. Oprawa związana z tym meczem została zaplanowana już dawno i od kilku tygodni zbierano środki na jej realizację. A że „Ultras Widzew” pomysły ma ambitne, potrzeba było niemało pieniążków. Pierwszy efekt można było zaobserwować już z pierwszym gwizdkiem sędziego. Jednak o widzewskiej oprawie „na Legię” było głośno jeszcze przed meczem. Podczas malowania sektorówki ultrasom wizytę złożyli kibice ŁKS-u, którzy „rzekomo” całą oprawę zniszczyli. Tylko rzekomo, bowiem projekt był cały i miał się zdrów :) Składały się na niego: ogromna 100 metrowa malowana sektorówka w połowie przedstawiająca niebo, aniołów i boskich herosów, a w połowie piekielne czeluści, ognie i diabelskie postaci, transparent o treści: „Czy niebios natchnienie, czy piekieł płomienie. Wszystkie te dusze na Twoje skinienie” oraz odpalone miejscowo race oraz stroboskopy. Efekt: porażający! Widok starannie wykonanej ogromnej sektorówki zapierał dech i nie odda tego żaden aparat fotograficzny. Zaraz po choreografii, która z racji swego rozmiaru wyjątkowo prezentowana była z trybuny C, młyn Widzewa ruszył z dopingiem mającym na celu porwać do walki piłkarzy w czerwonych strojach. Z początku śpiewy niosły się na prawdę bardzo dobrze, później doping nieco osłabł. Swoje zrobiła stracona bramka oraz doprowadzające do wściekłości decyzje arbitra z Zabrza. Frustracja sięgała zenitu dlatego doping dla Widzewa mieszał się z epitetami pod adresem Jego Ekscelencji Pana Roberta Małka. W przerwie meczu piłkarze usłyszeli: „Legii się nie bać, tylko jej gola zajebać” co miało na celu otrzeźwić zawodników, którzy wybiegli na murawę mocno przestraszeni. Otoczka meczowa i medialne dmuchanie balona, jaki pękł wraz z golem Vrdoljaka, podziałały na graczy Widzewa bardzo negatywnie.

Na drugą część meczu piłkarze wyszli już bardziej pewni siebie z rządzą walki o wyrównującą bramkę. Padły nawet dwie, ale obu zabrzański sędzia nie uznał. Zwłaszcza przy drugim golu nie ma wątpliwości, że został on zdobyty prawidłowo. Ukah wygrał pojedynek z Kiełbowiczem i głową posłał piłkę w bramkarza gości, a potem nie przekraczając przepisów dobił strzał. Cóż, może w haśle „Słabsze wyniki – wracają stare nawyki” jest coś z prawdy. Zawodnicy Widzewa walczyli, starali się, ale brakowało umiejętności żeby wbić broniącej się w 11-stu, a wraz z Małkiem w 12-stu, Legii. Za trzech harował Piotrek Grzelczak. Widać, że wychowanek Widzewa ma ten klub w DNA. Czego niestety nie można powiedzieć o dżentelmenie Rzeźniczaku, który zapomniał gdzie się wychował i teraz „eLką” ułożoną z palców wyznaje swoją nową miłość. Piłkarze czerwono-biało-czerwonych polegli ostatecznie 0:1. Nie dali plamy natomiast kibice, wszak „Widzew, to my”! Pod Zegarem w drugiej części meczu pojawiło się 1910 flag na kijach ze specjalnie wykonanym na ten mecz nadrukiem w postaci herbów klubowych: „TMRF-u” z 1910 roku oraz tego w obecnym kształcie. Flagowisko, któremu towarzyszyła pirotechnika w postaci rac i stroboskopów, było poświęcone właśnie tej magicznej dacie. Równe 100-lecie wypadnie na koniec listopada, ale już przy okazji ligowego klasyku świętowano setne urodziny. Całość uzupełniały dużych rozmiarów transparenty właśnie z datami 1910 oraz 2010. Race płonęły także kilkukrotnie, spontanicznie, aż do końca meczu. Wcześniej, po zdjęciu transów z datami, na płot powróciły flagi, a wraz z nimi swój jednorazowy występ zaliczyło płótno „Visitors”. Jedna z najstarszych i najbardziej rozpoznawalnych fan warszawskich kibiców zmieniła właściciela po meczu pucharowym Pogoń-Legia i dziwnym trafem pojawiła się w sektorach Widzewiaków. Starą tradycją flagę ktoś „pomyłkowo” zawiesił „do góry kołami”, a następnie materiał rozłożono na czynniki pierwsze :) Z dymem poszło też trochę szali. Cisza w „klatce”, w tamtym momencie, która aż biła w uszy, była bezcenna. Przy okazji warto też podkreślić, że w centralnym miejscu stadionu, pięknie jak zawsze prezentowała się fana fanatyków RTS z Warszawy. Słynne „Syrenki” musiały mocno kłuć w oczy Legionistów. Ogólnie na Piłsudskiego pojawiło się bardzo dużo kibiców Widzewa nie tylko z samej stolicy, ale ze wszystkich terenów mazowieckich. Na płocie zadebiutowały także trzy nowe flagi: upamiętniająca zmarłego kolegę „Trola” , Widzewiaków z Polesia oraz kibiców-emigrantów z Irlandii („Eire Division”).

Ogólnie mecz z Legią jak zawsze wyzwolił mnóstwo emocji. Niestety i tym razem thriller nie miał dla łódzkiej widowni zbyt szczęśliwego zakończenia. Zamiast radości z pokonania odwiecznego wroga, była frustracja wynikiem, złość na arbitra i pajacującego przez cały mecz, a zwłaszcza po ostatnim gwizdku, bramkarza gości. Ukrainiec w trakcie spotkania przeciągał grę i kilka razy umierał kradnąc cenny czas. Po meczu zaś wymachiwał rękoma w kierunku młyna Widzewiaków krzycząc coś w swoim języku. Z pewnością odwagi dodawały mu wysoki płot oddzielający go od kibiców i ochrona na murawie. W innym wypadku Machnowskij nie byłby zapewne takim kozakiem i czmychał do szatni niczym kiedyś inni kabareciarze z Odry Wodzisław. Mocną obstawę dostał też sędzia Małek. Chyba musiał coś mieć na sumieniu, skoro obawiał się czegoś.

Specjalny aplauz pod adresem ultrasów! Widzewscy „projektanci” kolejny raz pokazali klasę prezentując oprawę godną europejskich salonów. Olbrzymie gratulacje dla „Ultras Widzew” za efekt nieprzespanych nocy i litrów wdychanej farby, który był porażający!

Podziękowania także dla 70-osobowej delegacji kibiców Ruchu Chorzów!