M. Płuska: „Teraz jest mój czas”

14 grudnia 2015, 18:59 | Autor:

Marcin_Płuska

Wybór Marcina Płuski na trenera Widzewa wywołał wiele kontrowersji. Sam szkoleniowiec chciał obronić się swoją pracą, ale wyniki osiągane z drużyną nikogo na razie nie przekonały. Płuska się jednak nie poddaje. Wciąż ma poparcie władz klubu i tworzy autorski zespół. W obszernym wywiadzie dla WTM podsumowuje ostatnie miesiące i zapowiada nadchodzące. Jest co poczytać.

– Widzew będzie jesienią grać efektownie i efektywnie. Wiesz, czyje to słowa?

– Wiem, wiem. Moje.

– Twoim zdaniem udało się zrealizować oba te założenia, jedno z nich, czy żadnego?

– Efektownie na pewno nie graliśmy. Tego nie będę ukrywał. Natomiast co do efektywności, to coś tam się udało poprawić. Mam tutaj na myśli głównie stałe fragmenty gry. Był przecież taki okres, że co mecz strzelaliśmy gola po rozegraniu piłki z rzutu rożnego lub wolnego. Nie były to może jakieś piękne bramki, ale efekt na pewno był. Widziałem, że bardzo słabo wyglądamy w ataku pozycyjnym, że są braki w poruszaniu się i w technice. Dlatego zdecydowaliśmy się postawić właśnie na stałe fragmenty.

– Te stałe fragmenty miały być Waszą największą bronią?

– Jak mówię, ciężko nam się grało w ataku pozycyjnym. Rywale ustawiali się na trzydziestym metrze i czekali na kontry. Nie da się przyjść do drużyny w i ciągu dwóch-trzech jednostek treningowych nauczyć jej gry w ataku pozycyjnym, który jest najtrudniejszym elementem w piłce nożnej. Jednak po otwarciach trenowanych na zajęciach też udało nam się coś strzelić. Jak np. gol Kamila Zielińskiego po podaniu Michała Pietrasa. Identyczne bramki strzelali też moi gracze w Bzurze Chodaków. To był wyćwiczony schemat.

– Obejmowałeś zespół, gdy ten był na czwartym miejscu w tabeli i w tym samym miejscu jesteście zimą. Stoicie w miejscu, nawet strata punktowa jest podobna – było osiem punktów, jest dziewięć. Tylko kolejek coraz mniej.

– Po wygranym pierwszym meczu wszystko mogłoby się ułożyć inaczej, gdybyśmy zwyciężyli też w Rosanowie. Mieliśmy rzut karny, i to grając w dziesięciu. Gdybyśmy wygrali tamto spotkanie, które kończyliśmy potem w dziewiątkę, to zespół nabrałby wiary w siebie, uwierzył w swoje umiejętności. Wygrać mecz w takich okolicznościach, to byłaby wielka sztuka.

– Uważasz, że ten niewykorzystany rzut karny był takim momentem zwrotnym tej rundy?

– Nie chciałbym personalnie zrzucać winy na Mariusza Rachubińskiego, bo równie dobrze do jedenastki mogliby podejść Princewill Okachi czy Adrian Budka i też jej nie strzelić…

– Nie chodzi mi o Mariusza, tylko o samo wydarzenie.

– Można tak to ująć. Wygrana w Rosanowie dałaby nam dużo mentalnie. Potem przyszedł mecz z Jutrzenką, w którym mieliśmy sytuacje, aż tu nagle trzech naszych piłkarzy popełniło błąd jeden po drugim. Najpierw piłkę stracił Rachubiński, potem Kozieł, a na koniec Bednar nie doskoczył do rywala i dostaliśmy bramkę.

– Gdzie według Ciebie szukać należy przyczyn słabej drugiej części rundy? Za ten okres już bierzesz odpowiedzialność.

– Mieliśmy duży kłopot z przejściem z ataku do obrony, czyli z tzw. transferem negatywnym. Drugie, to już mówiłem – atak pozycyjny. Gdy przeciwnik ustawia się głęboko na swojej połowie, to my – chcąc wygrać – nie możemy grać inaczej. Mogliśmy też kopnąć piłkę do przodu i czekać na to, co się wydarzy. Ale wtedy mecze byłyby bardzo chaotyczne i loteryjne. Chcieliśmy to ryzyko zminimalizować, co nie udało nam się w takim stopniu, jakbyśmy chcieli.

– Sporo mówiło się o słabym przygotowaniu piłkarzy do rozgrywek. Potwierdzałyby to liczne kontuzje, głównie mięśniowe. Patrz Budka, Dudała, Polit czy Kralkowski.

– No tak. Drużyna powstała w chaosie. Przez pierwszy miesiąc trenowała na jakimś skrawku boiska na SMS, a potem przeszła na Potokową, gdzie murawa była fatalna. To się na pewno odbiło na przygotowaniach. Tak, jak mówisz – kontuzje mięśniowe mają to do siebie, że wynikają głównie ze złej pracy w okresie przygotowawczym. Co innego jakiś uraz mechaniczny, jak np. problem z barkiem u Łukasza Fornalczyka, a co innego przewlekłe urazy mięśniowe. Przez to straciliśmy kilku kluczowych zawodników. Można powiedzieć, że w meczach z Jutrzenką czy Zjednoczonymi było nam trudniej, bo kontuzjowani byli Budka i Dudała, a Okachi wypadł za kartki. Siła ofensywna zespołu na tym bardzo straciła.

Trener Obarek nie miał jednak łatwej sytuacji. Mając na boisku 40 zawodników, efektywność ich pracy na treningach była dużo mniejsza. Do tego w większości ci ludzie się nie znali. Dwóch z Wielunia, trzech z Poddębic, kilku wychowanków. Potrzeba czasu, żeby wszyscy oni zasymilowali się w grupie, poznali się i zaczęli tworzyć kolektyw. Bardzo ciężko było mojemu poprzednikowi. Widzew to wielki klub, każdy go obserwuje i oczekuje wyników tu i teraz. A to jest proces, który musi trwać. Zwłaszcza, gdy drużynę buduje się w takich okolicznościach.

– Jesteś teraz w lepszej sytuacji. Masz więcej czasu na budowę zespołu. Do tego Zarząd, bogatszy o doświadczenia z jesieni, da Ci lepsze warunki do pracy i większe możliwości transferowe.

– Teraz jest mój czas. Buduję zespół według własnego uznania. Dobiorę ludzi pod względem umiejętności i charakteru. To zawodnicy, którym ufam, których jestem pewien. Zrobią tutaj kawał dobrej roboty.

– Zanim zapytam Cię o debiut, chciałem żebyś powiedział szczerze, jak to było z Twoim i Mateusza przyjściem do Widzewa. Mecz z GKS II Bełchatów oglądaliście z trybun zupełnym przypadkiem i zupełnie przypadkowo Obarek podał się po nim do dymisji. Wiesz, jak to brzmi… (śmiech)

– Pierwszy kontakt z działaczami Widzewa nastąpił jeszcze, gdy prowadziłem Bzurę. W Łodzi szukali młodych zawodników z Mazowsza, pod kątem wzmocnienia zespołu. Był wtedy temat przejścia do Widzewa jednego z moich ówczesnych graczy, ale ostatecznie nie doszedł do skutku. Wysłannicy klubu oglądali go nawet w meczu ligowym, ale widocznie nie przekonał ich do transferu. Zdradzę jednak, że w tym okienku też nie trafi on do Łodzi. Inną kwestią na linii Widzew – Bzura miał być mecz sparingowy latem. Nie doszło do niego, bo zgody nie wydała policja. Szkoda, bo może odbiór chłopaków z Chodakowa byłby po tym spotkaniu nieco cieplejszy, niż można to teraz usłyszeć wśród kibiców.

Wracając do tematu meczu z Bełchatowem, to często jeżdżę na mecze w regionie. Po przegranym meczu trener Obarek przecież sam postanowił zrezygnować. To była jego decyzja.

– OK, zostawmy to… Zdziwił Cię telefon z Łodzi. Jaka była Twoja pierwsza reakcja?

– Nie było takiego jednego wydarzenia, że dostałem w środku nocy telefon z propozycją objęcia drużyny. Już wcześniej sporo rozmawiałem z ludźmi z Widzewa. Pytali mnie o to, jaką mam wizję futbolu, co sądzę o danych zawodnikach z regionu. W pewnym momencie dostałem zaproszenie na przyjazd do Łodzi, by luźno pogadać o tym, jak ja widziałbym siebie w roli trenera tego zespołu. Przyjechaliśmy z Mateuszem [Mateusz Oszust , asystent Płuski – przyp. WTM] i spotkanie trwało chyba z sześć godzin.

– Słyszałem, że urzekłeś Zarząd Widzewa kilkudziesięciostronicowym opracowaniem, w którym opisałeś proces poprawy gry drużyny.

– Na wspomnianym spotkaniu z Zarządem zostałem poproszony o przygotowanie takiej analizy, w której miałem zawrzeć to, w jaki sposób chciałbym wyeliminować problemy w grze Widzewa. Zrobiłem to, przesłałem mailem i widocznie ich to przekonało.

– Nie żal było Ci zostawiać Chodakowa? Miałeś tam stabilną posadę, spokój, brak większej presji.

– Było szkoda. Chcieliśmy zrobić w tym sezonie awans do III ligi. Mieliśmy bardzo młody zespół, w jednym meczu średnia wieku jedenastki na boisku wynosiła tylko 19,2! Dobrą robotę wykonywali też starsi piłkarze, jak chociażby Kamil Bartosiewicz. Powiedziałem Prezesowi Bzury, że jest temat Widzewa. Jako przyjaciel doradzał mi, żebym szedł, ale już jako Prezes, że w żadnym wypadku (śmiech). Byłem trochę rozdarty, bo bardzo mi on pomógł, gdy próbowałem wyrwać się z Polonii Warszawa, gdzie moja współpraca z klubem nie układała się tak, jakbym tego chciał. Dostałem szansę w Bzurze i niekomfortowo było mi tak szybko odejść.

– Dla ludzi z Twojego pokolenia Widzew nie jest już klubem magicznym, jak pod koniec ubiegłego wieku, gdy na samą nazwę piłkarzom i trenerom miękły nogi. Jak Ty to ocenisz?

– Dla mnie jest to nadal olbrzymi magnes i wielka nobilitacja, że znajduję się osobiście w takim klubie. W Polsce jest tysiąc innych trenerów, którzy chcieliby być na moim miejscu. Liczę, że po zmianach, jakie zajdą zimą, efekty mojej pracy będą na tyle widoczne, że zostanę tutaj dłużej, niż pół roku. Zobaczymy, co się wydarzy. Kontrakt podpisałem do końca czerwca, ale jeśli awansujemy do III ligi, zostanie on automatycznie przedłużony o kolejny rok.

– Zadebiutowałeś w sposób niebanalny. Te 5:1 ze Stalą, to efekt Twoich pierwszych zmian, czy po prostu przeciwnik był tak słaby? Obarek w sparingu zlał ich też wysoko, 7:1.

– Byłem w 100% przekonany, że wygramy ten mecz. Trzy dni wcześniej wybrałem się na mecz Stali z Zawiszą Pajęczno i widziałem, co prezentuje ona na boisku. Nie wiem, co musiałoby się stać, żebyśmy nie wygrali. Sparing, sparingiem. Wyniki w nich nie są nigdy miarodajne, bo w lidze dochodzi presja kibiców i gra się zupełnie inaczej. Wiedziałem jednak, że wygramy, nawet gdybym to ja miał wyjść na boisko.

– Później złapał Was spory kryzys. Częściowo wynikało to z Waszej bezradności, częściowo mieliście pecha, jak przy tym niestrzelonym karnym w Rosanowie, gdy kończyliście mecz w dziewiątkę.

– Graliśmy w Rosanowie już trzy dni później. To był taki typowy mecz walki, przed którym chyba nie do końca udało nam się zregenerować. Do tego wypadł nam ze składu Adrian Budka. Grało nam się ciężko.

WPIS PODZIELONY JEST NA KILKA STRON:

1 2 3