Relacja z wyjazdu Poznania „oczami” Marcina Kaczorowskiego

1 października 2013, 11:13 | Autor:

Piłkarze

Wczoraj wybrałem się na mój kolejny, sto ósmy, wyjazd za Widzewem. Co prawda ostatnie wyniki, jak też i sama gra, delikatnie mówiąc, pozostawiały wiele do życzenia, lecz prawdziwy kibic, wierny i oddany, jest ze swą drużyną nie tylko wówczas, gdy fetuje ona sukcesy, ale zwłaszcza wtedy, gdy jej nie idzie.

Dlatego też około dziesiątej trzydzieści w niedzielne przedpołudnie zameldowałem się na stacji Łódź Widzew, skąd pół godziny później miał ruszyć do Poznania pociąg specjalny kibiców Widzewa. Z razu, gdy dotarłem na miejsce, przeżyłem niemiłe zaskoczenie, gdyż na stacji niewiele było osób, które chciały ze mną doń wsiąść, wystarczyła jednakże chwila mej nieuwagi, gdy skoncentrowałem się na pisaniu SMS, by z nielicznych małych grupek zrobił się kilkusetosobowy tłum. Mniej więcej za kwadrans jedenasta na stację wjechał nasz pociąg i ponownie mogłem odetchnąć z ulgą, bowiem okazało się, że mamy wagony z przedziałami – podczas mojego ostatniego wyjazdu w pierwszej kolejce tego sezonu do Warszawy mieliśmy do dyspozycji jednostki, jakie kursują na lokalnych liniach… większość podróży do stolicy spędziłem w otwartych drzwiach; jednak to, co może być nawet przyjemne w lipcu, nie koniecznie takim być musi w końcu września. Po rozlokowaniu się w wagonach – było ich, jak mi mówiono, czternaście – zorientowałem się, iż jest nas zdecydowanie mniej, niż zakładano – przykre, ale prawdziwe, frekwencja na meczach przy Piłsudskiego spada, na wyjazdach jak widać również. Pytałem później, już na samym stadionie w Poznaniu, ilu nas mogło być, osobiście nie potrafiłem tego ocenić uszami, padały różne, bardzo rozbieżne liczby – od ośmiu setek do tysiąca trzystu. Jak w rzeczywistości było, trzeba by zapytać organizatorów zajmujących się dystrybucją biletów. Najkorzystniej pod względem liczebności ocenił nas komentator sportowy Radia Merkury – podczas meczu jedną słuchawkę miałem ciągle w uchu – mówiąc że do Poznania przyjechała ponad półtoratysięczna grupa kibiców Widzewa – chyba trochę przesadził.

Sama podróż odbyła się bez przygód, wygodnie i spokojnie. Przyznam szczerze, że przykimałem nawet niespełna godzinkę, w nocy bowiem nie spałem, a musiałem być w pełnej formie na samym meczu. Do stolicy Wielkopolski dojechaliśmy po około czterech godzinach jazdy. Tuż przed poznaniem uświadomiłem sobie jedno, że na Lechu byłem już parokrotnie, lecz pierwszy raz jadę specjalnym pociągiem. Kilkanaście minut po piętnastej wysadzono nas na małej stacyjce Poznań Starołęka, skąd autobusami miejskimi przewieziono na Bułgarską. Potem jeszcze trzeba było swoje odstać w kolejce przed wejściem na sam stadion, na szczęście kontrola, chociaż dość drobiazgowa, nie trwała nazbyt długo i około siedemnastej mogłem powiedzieć, że kolejny mój wyjazd zakończył się sukcesem, gdyż znalazłem się na sektorze gości.

A sam mecz? Cóż, zanim, tak piłkarze, jak i my kibice, dobrze weń weszliśmy, nasza wiara i nadzieja na to, że może być dobrze, została poddana ogromnej próbie, bo w trzeciej minucie nasz obrońca Rafał Augustyniak dostał czerwoną kartkę, a w jedenastej Lech objął prowadzenie. Naprawdę, nie wyglądało to wszystko dobrze. Przyznam szczerze, że pomyślałem nawet o spotkaniu z wiosny dwutysięcznego siódmego, na którym to miałem nieprzyjemność być, kiedy to Kolejorz rozbił nas aż sześć do jednego. Ale im dalej w mecz, tym bardziej było widać, że strach ma wielkie oczy – może lechici i mieli przewagę, grali w końcu w jedenastu przeciw dziesiątce widzewiaków, nie potrafili jej jednak wykorzystać. Pod koniec meczu, gdy czerwono-biało-czerwoni wbrew wszelkiej logice zaczęli jeszcze śmielej sobie poczynać, przypomniało się mi inne spotkanie z historii – na tym niestety mnie nie było – kiedy w sezonie 1999/2000 Widzew pokonał Lecha przy Bułgarskiej 5:3 ostatniego gola strzelając, jeśli mnie pamięć nie zawodzi, w dziewiątkę. Niestety, historia może i lubi powtarzać się, w tym meczu jednak tego nie chciała uczynić i ostatecznie przegraliśmy w najmniejszym możliwym stosunku.

Kibicowsko również, jak to mówią, szału nie było. Fakt, w pierwszej połowie dopingowaliśmy ciągle, nie żałowałem strun głosowych, pierwsze dwadzieścia minut po przerwie natomiast w naszym sektorze trwała praktycznie cisza. Było to zapewne związane z zamieszaniem, jakie powstało tuż po wznowieniu gry…
Na początku nie wiedziałem, o co chodzi, ludzie od nas biegali, w pewnej chwili poczułem nawet lekką woń gazu, coś ktoś mówił o jakiejś fladze, że Lech chciał nam zerwać z płotu, potem, gdy pojawił się okrzyk: „Gdzie macie flagę, hej…”, ktoś rzucił informację, że to nasi „skroili” gospodarzy. Dopiero po zakończeniu meczu dowiedziałem się, że to istotnie nam próbowano zerwać flagę, ale bezskutecznie i że byli to podobno ochroniarze. 

Powrót do „Łódeczki” trwał nieco dłużej, niż jazda do Poznania, lecz był równie spokojny. No, oczywiście nie obeszło się bez hamulca bezpieczeństwa, chociaż z jakiego powodu ktoś go zaciągnął w szczerym polu za Kutnem, pozostanie to chyba dla mnie tajemnicą ;-)