S. Zieleniecki: „Piłkarze w Cremonese byli zbyt rozpieszczeni”

23 lutego 2016, 18:13 | Autor:

Sebastian_Zieleniecki

Sebastian Zieleniecki jest najnowszym nabytkiem Widzewa. Utalentowany obrońca ostatnie lata spędził we Włoszech, a więc byliśmy przekonani, że będzie miał do powiedzenia wiele ciekawych rzeczy. Nie zawiedliśmy się. Sprawdźcie!

– Z ziemi włoskiej do Polski, można by o Tobie rzec.

– W ostatniej kolejce zerwałem więzadła i miesiąc później przeszedłem operację u doktora Kacprzaka w Łodzi. Później przeszedłem siedmiomiesięczną rehabilitację. Zdecydowałem się wrócić do Polski, choć miałem jeszcze ważny kontrakt z Cremonese.

– Nie chciałeś operować się we Włoszech?

– Nie, to by było bez sensu. Przeszło pół roku patrzenia z boku na treningi, beż możliwości grania. Wolałem być w domu, tutaj się leczyć. Może to był błąd, może nie. Podjąłem jednak taką decyzję. Tak się złożyło, że trafiłem do Widzewa i chcę mu pomóc w awansie do III ligi.

– Dołączyłeś do zespołu jako ostatni. Nie boisz się, że może zabraknąć Ci czasu na wywalczenie sobie miejsca w podstawowej jedenastce?

– Zawsze muszę to brać pod uwagę, bo rywalizacja w zespole jest naprawdę duża. Michał Czaplarski, Damian Dudała czy Kacper Bargieł będą walczyć o miejsce w składzie nie mniej zażarcie niż ja. Każdy chce grać, ciężko pracuje i daje sygnały trenerowi. Natomiast uważam, że miesiąc to wystarczający okres czasu, żeby pokazać się z dobrej strony. Tym bardziej, że mamy teraz po dwa treningi dziennie i jest okazja przekonać do siebie trenera. Pokazać mu, jak wyglądam w grze, jakie decyzje podejmuję na boisku. Zagramy jeszcze pięć sparingów. To wystarczy, żeby dokonać oceny.

– W jakim wieku zacząłeś grać w piłkę?

– Zacząłem jako siedmiolatek. Któregoś razu tata, który grał kiedyś w Widzewie, zabrał mnie do klubu, żeby zapisać na zajęcia. Okazało się jednak, że wtedy nie było jeszcze drużyny z rocznika 1995, dlatego poszliśmy do SMS-u, gdzie trenerem był wtedy Radosław Mroczkowski. W klubie byłem do 17 roku życia, przechodząc przez wszystkie szczeble młodzieżowe. Skończyłem tam gimnazjum i w połowie liceum przeniosłem się do Włoch.

– Jak wyglądały kulisy tego transferu?

– Wypatrzyli mnie skauci na Mistrzostwach Europy do lat 17. Zajęliśmy wtedy na Słowenii trzecie miejsce. Prowadził nas trener Marcin Dorna, który obecnie pracuje z kadrą U-21. Mieliśmy naprawdę dobry rocznik. Razem ze mną medal zdobywali wtedy m.in. Mariusz Stępiński, Karol Linetty czy Dariusz Formella. Po powrocie do domu prezes Matusiak zaprosił mnie do siebie i poinformował, że jest propozycja z Włoch i pytał, czy nie chciałbym spróbować. Uznałem, że nie mogę odrzucić takiej szansy. Gdybym miał podjąć decyzję jeszcze raz, zrobiłbym tak samo.

– Nie było obaw o to, czy poradzisz sobie sam w obcym kraju?

– Lekkie obawy były. Nie znałem języka, nie wiedziałem do końca, czego mogę się spodziewać. Na miejscu jednak dobrze się mną zaopiekowano. Od razu zostałem zapisany na naukę włoskiego. Na początku na każdy trening przyjeżdżał po mnie samochód i odwoził później do domu. Gdy potrzebowałem gdzieś wyjść czy pojechać na lotnisko, również mogłem liczyć na pomoc. Zajęli się mną bardzo profesjonalnie.

– Spędziłeś w Cremonese trzy i pół roku. Jak ocenisz ten okres z perspektywy czasu? Nie byłeś podstawowym zawodnikiem.

– Nie, byłem graczem trzeciego wyboru na swoją pozycję. Dopiero w ostatnim roku trener Marco Giampaolo, który dzisiaj jest szkoleniowcem Empoli w Serie A, zaczął na mnie stawiać. Widział we mnie potencjał i nawet, gdy odchodził z klubu, powtarzał działaczom, żeby na mnie stawiali. Że może teraz jest jeszcze za wcześnie, ale za parę lat będę gotowy do gry na wysokim poziomie. W klubie niestety inaczej to postrzegali. Prezesem Cremonese jest Luigi Simoni, który jako trener sięgał po Puchar UEFA z Interem Mediolan pod koniec XX wieku. To człowiek z innej epoki, ma blisko 80 lat i nie jest już tak otwarty na nowoczesną piłkę. Nie chciał stawiać na młodych piłkarzy, wolał graczy bardziej doświadczonych, którym płacił takie pieniądze, że przewracało się w głowie.

– Mimo tego nie udało mu się zrealizować celu. Drużyna nie zdołała awansować do Serie B.

– Najbliżej byliśmy w pierwszym roku mojego pobytu, ale przegraliśmy awans w barażach. Premie za awans były gigantyczne – wynosiły 50 tysięcy euro! Na głowę! Co roku wymieniano kadrę, sprowadzając zawodników za duże pieniądze, dwa razy większe niż w Serie B. Wydaje mi się, że piłkarze mieli za dobrze. Wysokie kontrakty, co chcieli, to dostawali. Byli rozpieszczeni i dlatego Cremonese nie wywalczyło awansu. W piłce nie zawsze da się wszystko załatwić pieniędzmi. Czasem lepiej jest zbudować solidny zespół, dobrać odpowiednich ludzi i zgrać ich ze sobą. Wydawanie ogromnej kasy na znane nazwiska nigdy nie gwarantuje sukcesu.

– Realia w trzeciej lidze włoskiej da się porównać z polską IV ligą?

– Cremonese występuje w Serie C, ale warunki są na równi z klubami z Serie A. Ośrodek treningowy robi ogromne wrażenie. Zaraz po wejściu do budynku jest duża stołówka oraz salonik z fotelami i TV. Dalej znajduje się pięć szatni grup młodzieżowych, a przechodząc do drugiego budynku jest duża szatnia pierwszego zespołu. Wchodząc do niej wiesz, że nie musisz się o nic martwić. Przy każdej szafce wszystko leży już starannie przygotowane.Wyprany, przygotowany sprzęt czeka tylko, by go założyć i wyjść grać. Boisk było pięć: trzy naturalne oraz dwa sztuczne. Do tego małe boisko z badami do gierek trzech na trzech. Niektóre kluby w polskiej Ekstraklasie nie mają takich warunków do treningu.

Sportowo ta liga przerasta zdecydowanie naszą czwartą i trzecią ligę. Drugą raczej też. To taki dolny pułap naszej I ligi. Gdyby przenieść nagle Cremonese do Polski, to spokojnie byliby w środku tabeli. To, co się różni, to też filozofia gry. U nas gra się głównie siłowo, natomiast we Włoszech przeważającym aspektem jest taktyka. Gra się najczęściej na trzech obrońców i dlatego trzeba być odpowiednio przygotowanym pod względem taktycznym, wiedzieć, jak się poruszać po boisku.

– Jak wyglądała codzienna praca? Spędzaliście w klubie cały dzień, czy szybki trening i do domu?

– To zależało od dnia. W środy na przykład mieliśmy zawsze dwa treningi. O ósmej rano zbieraliśmy się w klubie. Przyjeżdżała do nas siostra zakonna, która pobierała nam krew do badań. Pokazywały one trenerom, jaki jest poziom naszego zmęczenia. Ci, którzy w weekend grali, mieli w poniedziałek tylko lekki rozruch. Pozostali trenowali tak ciężko, że wymiotowanie po zajęciach było normalną rzeczą. We wtorek wymiotowała już cała drużyna (śmiech). Dopiero w środę lekko schodziliśmy z obciążeń. Rano osobno pracowała defensywa, osobno ofensywa. Popołudniu mieliśmy gierki. Od czwartku do soboty zmniejszaliśmy obciążenia jeszcze mocniej, w niedzielę rano była tylko siłownia i lekki rozruch z piłkami, a wieczorem mecz. Spędzaliśmy w klubie całe dnie. Jedliśmy śniadanie i obiad. W międzyczasie odpoczywaliśmy albo graliśmy w siatko-nogę. Mieliśmy w szatni rozłożoną taką dużą siatkę i tam się bawiliśmy. Trener potrafił wygłupiać się razem z nami, dbał o to, żeby w drużynie była odpowiednia atmosfera.

– To prawda, że dużo piłkarzy we Włoszech nałogowo pali papierosy?

– W Cremonese dużo starszych zawodników paliło. Od podejścia trenera zależy to, w jakim stopniu jest to akceptowalne. Niektórzy nawet nie wiedzieli, niektórzy wiedzieli, ale przymykali na to oko. Mieliśmy grupkę, która szła za autokar i sobie popalała. W klubie oczywiście był zakaz, dlatego grupka czterech-pięciu graczy zawsze mówiła, że idzie na „zebranie” i szła palić.

– Przesiąknąłeś trochę włoską kulturą? Np. w kwestii kuchni czy mody, które mają swój rozpoznawalny styl.

– Włosi mają zdecydowanie inną mentalność. Kuchnia też jest inna. Na początku ciężko było mi się przestawić na to, że na pierwsze danie je się makaron. Po czasie przyzwyczaiłem się, starałem się dostosować do tych zwyczajów. Próbowałem wpasować się w ich kulturę czy mentalność, ale też bez przesady. Nie chciałem udawać Włocha, bo nim nie jestem. Oni mają swój niepowtarzalny styl, także na boisku. Nigdy nie brakuje rozmów z sędzią, gestów. Jeśli chodzi o modę, to tym akurat zupełnie się nie interesuję, choć mieszkałem niedaleko Mediolanu i często w nim bywałem. Na dłuższe zwiedzanie nie było jednak czasu. Gdy tylko były 2-3 dni wolnego, co zdarzało się rzadko, wolałem polecieć na chwilę do Polski. Udawało mi się raptem kilka razy w roku. Nawet na Sylwestra się nie dało, bo zaraz po Nowym Roku graliśmy mecz.

– We Włoszech piłka jest niczym religia. W Cremonese też było to odczuwalne?

– Było. Miasto miało 100 tysięcy mieszkańców. Gdy wychodziło się na ulicę, ludzie potrafili zaczepić, porozmawiać. Mieszkałem blisko kawiarni, w której nie płaciłem za kawę. Był to naturalny dla Włochów gest ze strony właściciela-kibica. Ludzie są bardzo otwarci. Mieszkałem tam niecałe cztery lata, a miałem zaprzyjaźnionego fryzjera, księdza w okolicznym kościele czy właściciela restauracji.

– Odszedłeś jednak i wróciłeś do kraju.

– Rozwiązałem kontrakt 30 grudnia. Wyszło to z mojej inicjatywy. We Włoszech od tego roku jest taki zapis, który każe klubom zgłosić listę 24 zawodników, mających grać w danym sezonie. Ja i dwóch innych piłkarzy mieliśmy dłuższe kontuzje i nie było nas pół roku. Nawet gdybyśmy wrócili po urazie, i tak nie moglibyśmy grać, bo nie można wystawić do składu człowieka spoza listy. Straciłbym więc rok: sześć miesięcy z powodu kontuzji i drugie sześć przez regulamin rozgrywek. Nie mogłem sobie na to pozwolić, dlatego zaproponowałem rozwiązanie umowy.

– Byłeś na testach w Chrobrym Głogów i Rakowie Częstochowa, ale nie zostałeś tam dłużej. Dlaczego?

– W Chrobrym zderzyłem się z fatalną organizacją w klubie. Miałem być testowany przez pięć dni, ale po dwóch stwierdziłem, że wyjeżdżam. Akurat zadzwonili z Rakowa z zaproszeniem na trening. Tak zastałem naprawdę fajne warunki, był niezły poziom. Zagrałem w dwóch sparingach i klub był ze mnie zadowolony. Zaczęliśmy rozmawiać na temat warunków finansowych, ale z czasem ich zapał zaczął gasnąć. Nie wiem czy było to spowodowane, ale zaczęli się wycofywać. Twierdzili, że potrzebują jednak młodzieżowca gotowego do gry, a ja jestem dla nich niewiadomą. Zaproponowali mi jeszcze tydzień testów, ale nie mogłem tyle czekać, bo kluby zamykały już kadry.

– Kiedy odezwał się Widzew?

– Od początku byłem w kontakcie z prezesem Ferdzynem. Miałem przyjść potrenować z zespołem, ale pojawiały się te opcje w Głogowie i Częstochowie. Gdy jednak temat Rakowa upadł, przyjechał na zajęcia Widzewa. Miałem wystąpić w sparingu z Lechią Tomaszów, ale zgłosiła się Cracovia, która szukała młodzieżowca. Nie chcieli zgodzić się na mój występ w sparingu Widzewa, pojechałem więc do Krakowa. Zarząd Cracovii mówił mi, że szukają perspektywicznego trzeciego-czwartego stopera. Akurat wypadł trenerowi Sretenovic, więc myślałem, że mam szansę. Jednak już pierwszego dnia trener Jacek Zieliński powiedział mi, że w zasadzie ma już zamkniętą kadrę, ale jak chcę, to mogę spróbować. Pracowałem przez pięć dni z pierwszą drużyną i myślę, że zaprezentowałem się z dobrej strony. Uznano jednak, że na ten moment nie przebiję się do kadry pierwszego zespołu, a w III-ligowych rezerwach nie chciałem grać, bo poziom nie jest wysoki.

– Była jeszcze oferta z Broni Radom.

– Byli bardzo zainteresowani, ale nie przekonywała mnie organizacja klubu. W dodatku bronią się przed spadkiem z III ligi. Zdecydowałem się na Widzew, który ma przed sobą duże perspektywy rozwoju w najbliższych latach.

– Fakt, że jesteś łodzianinem, też miał wpływ na Twoją decyzję?

– W pewnym stopniu tak, ale nie tylko. Uważam, że Widzew jest poukładanym klubem z dużymi ambicjami. Wkrótce będzie mieć do dyspozycji nowy stadion.

– Nie boli Cię, że to piąty poziom rozgrywkowy w kraju?

– Na pewno nie jest to mój wymarzony poziom, ale to dobre miejsce, by przez te najbliższe pół roku się odbudować. Jak już awansujemy do III ligi, to usiądziemy z prezesem do stołu i porozmawiamy, co dalej. Czy podpiszę nowy kontrakt, czy pójdę gdzieś wyżej. W Widzewie też nie chcą mnie zamykać, dlatego poszli mi na rękę. Nie mówię też, że latem za wszelką cenę będę chciał uciec. Na spokojnie porozmawiamy o celach drużyny, o moich celach i zobaczymy.

– Jesteś kibicem RTS, bywałeś pod Zegarem.

– Tak, ale nie zawsze udawało się być pod Zegarem, bo czasami brakowało biletów i szło się wtedy na inną trybunę. To były te czasy, gdy bywało ciężko o bilety. Na wyjazdy nie jeździłem. Byłem tylko na jednym – w Poznaniu. Przegraliśmy wtedy bardzo wysoko [Lech wygrał z Widzewem 6:1- przyp. WTM], ale atmosfera meczu była fantastyczna. Pojechało wtedy na Lecha bardzo dużo kibiców.

– Możliwość gry w zespole, który oglądałeś z trybun, musi być nobilitacją.

– Oczywiście, że tak. Prawdę mówiąc, mogłem do Widzewa trafić już wcześniej. Sprowadzić chciał mnie Radosław Mroczkowski, który ściągał do klubu ludzi z SMS-u. Przyszli wtedy m.in. Mariusz Rybicki czy Patryk Stępiński. Trener zapraszał mnie od razu na testy medyczne, ale musiałem mu odmówić, bo byłem już po słowie z Włochami i wypadało dotrzymać ustaleń. Zresztą nawet gdybym chciał zostać w Łodzi, to było już za późno.

– Jakie masz oczekiwania względem tego obozu. Z jakim nastawieniem przyjechałeś do Krosna?

– Jestem w Widzewie od tygodnia, więc moim głównym celem jest wkomponowanie się do zespołu. Chcę pokazać się trenerowi i wszystkim dookoła, że jestem potrzebny drużynie. Udowodnię, że krótszy okres pobytu w Widzewie nie musi oznaczać, że nie zasłużę na grę w wyjściowej jedenastce.

Rozmawiał Ryan