Wywiad z „Red Workers 03″ na 10-te urodziny grupy! (cz.II)

18 sierpnia 2013, 11:10 | Autor:

Dziś mija równe dziesięć lat odkąd zadebiutowali na widzewskich trybunach. 17 sierpnia 2003 roku, przy okazji meczu z GKS Katowice, publiczność z Piłsudskiego mogła oglądać premierowe oprawy grupy Red Workers, która przez następną dekadę upiększała trybuny dodając prawdziwego kolorytu tej siermiężnej lidze. Z członkami „RW 03″, w 10-lecie ich istnienia, przeprowadziliśmy długą, ale niezwykle ciekawą rozmowę. Zobaczcie sami co z niej wyszło.

widzew5dx0

– Pracowaliście przez te 10 lat z różnymi działaczami, zarządami, dyrektorami ds. bezpieczeństwa. Z którymi mieliście najlepsze stosunki, a z którymi było najbardziej pod górkę?

Michał: Tu sprawa jest prosta. Dopóki była ekipa Bońka, z prezesem Puchalskim na czele, współpraca układała się idealnie. Nie trzeba było jakichś wielkich kombinacji, umawiania kilka dni wcześniej spotkań, żeby móc pojawić się w klubie i załatwić jakaś ważną dla kibiców kwestię. Później z czasem było pod tym względem coraz gorzej.
Kiedyś to było jak w książce „Wielki Widzew”. Przychodziłeś do klubu, spotykałeś piłkarzy siedzących na kawie. No był specyficzny klimat. Gdzieś to wszystko umarło…

– Możecie zdradzić szczegóły „rozkminienia” opraw ŁKS z derbów w 2006 roku? Na wszystkie mieliście z góry przygotowane riposty.

Michał: Zbyt wiele zdradzić nie możemy. Ktoś miał znajomego, który miał znajomego i tak to wyszło. Mnie natomiast najbardziej zawsze cieszyło,  że w momentach, gdzie my mieliśmy jakieś przecieki, to to nie wychodziło. Wróg nie wiedział, że my wiemy.
Były też z naszej strony wątpliwości, czy to nie jest jakaś podpucha. Czy może oni specjalnie tego nie puścili, żeby nas zmylić. Do końca czekaliśmy z rozwinięciem „Harnasia”, ale jak ŁKS zaczął ze swoją wersją, którą znaliśmy, to poszło. Żeby było śmieszniej, to w tym momencie padł pierwszy gol dla Widzewa.
Oprócz tego mięliśmy „rozkminione” też transparenty rywali.

Marek: Tak na prawdę, to mieliśmy też na patelni „Ciemną stronę miasta”, ale źródło tego przecieku ze strony ŁKS było tak mało wiarygodne, że postanowiliśmy nie robić riposty na to. Szkoda było ryzykować kasę i czas. Już na meczu okazało się, że rzeczywiście oni to zrobili. No cóż, trudno się mówi.

– Podobno jedna z moich prywatnie ulubionych choreografii, czyli „Łódź stawia na sport”, robiona była w bardzo nietypowym miejscu?

Michał: No tak to trzeba stwierdzić, bo ta oprawa robiona była w…kościele (śmiech). Ale więcej szczegółów na ten temat nie możemy zdradzić. Sorry.

– Do dziś bezsprzecznie najlepszą oprawą wyjazdową, zdaniem wszystkich ultrasów w Polsce, jest poznańska „I Love This Game”. Podobno z tą choreografią wiążą się ciekawe anegdoty, głównie na temat sprzeczek wewnątrz grupy odnośnie sposobu jej prezentacji?

Marek: Tak, czasem wspominamy sobie tą oprawę, że mogło jej nie być lub mogła zupełnie inaczej wyglądać. Pomysł samej grafiki wyszedł od Eryka. Jeden z nas wymyślił, że w połączeniu z hasłem „I Love This Game”, będzie to dobry pomysł na oprawę na jakiś mniej ciekawy mecz u siebie. Słowem, od samego początku niedoceniony został super pomysł na prostą, ale konkretną prezentację. W międzyczasie doszła kolejna część, w postaci wychodzących spod sektorówki transów i tego, co misie lubią najbardziej – piro (śmiech). Później w trakcie kolejnych dyskusji, przemyśleń etc. doszliśmy do wniosku, że rzeczywiście stworzymy z tego oprawę, ale na wyjeździe.
Padło na Poznań, bo szykował się konkretny najazd. Problemem była jednak siatka przedzielająca sektor na pół, nad którą ciężko byłoby przeprowadzić sektorówkę. Przez pewien czas „rozkminialiśmy” kwestię zrobienia tej oprawy tylko na jednym z naszych sektorów(!). Na szczęście wybiliśmy sobie ten pomysł z głowy i postanowiliśmy podzielić to na pół, robiąc innowacyjne zejście z boków.
Teraz się o tym łatwo i przyjemnie mówi, ale to naprawdę długo trwało,  zanim doszliśmy do końcowej wersji. Ale to jeszcze nie koniec historii!
Złączenie sektorówki z boków, jak już wspomnieliśmy było innowacyjne, do tego na wyjeździe, na sektorach po brzegi wypełnionymi ludźmi, po których ciężko będzie się poruszać. Praktycznie całą podróż w pociągu jeden z nas próbował nas przekonać do odejścia od tego pomysłu i tradycyjnym rozłożeniu sektorówek od dołu w górę. Trwały zażarte dyskusje, ale na szczęście reszta nie dała się przekonać! Na miejscu mieliśmy jeszcze jeden problem, który widać dokładnie na filmie z oprawy. Źle wymierzony został sektor po prawej stronie. Osoby trzymające sektorówkę były przekonane o słuszności wymiarów i przez pewien czas trzymały mocno flagę, bo myślały, że ludzie tak po prostu ciągną ją. Wciąż nie załapali, że ludzie ciągną ja, żeby zakryć puste miejsce. W końcu jednak chłopaki zajarzyli o co chodzi, sektorówki idealnie złączyły się w jedną całość i wyszła nieskromnie mówiąc fajna oprawa (śmiech).

Łukasz: Zamieszanie było wtedy ogromne. Mnóstwo ludzi na sektorze, część nachlana, a tu trzeba rozdać race, transparenty na kijach. Nie było praktycznie jak przejść – taki był ścisk.

Michał: Dokładnie! Właśnie to nagłośnienie bardzo nam pomogło ogarnąć to od środka, bo te głośniki były zaczepione na siatce, na środku sektora i dzięki temu ludzie usłyszeli przez mikrofon, że mają to naciągnąć do siatki. Druga strona dostała informację, że mają trochę „puścić” materiał ze swojej strony. Bardzo nam to ułatwiło sprawę.

 

– Pod względem dopingu Widzew osiągnął podczas tych wyjazdów do Poznania apogeum swoich możliwości?

Michał: Zwłaszcza po pierwszej wizycie, gdzie zmiażdżyliśmy Lecha dopingiem, co z resztą sami przyznali. Przyjemnie się czytało ich forum i te wzajemnie obwinianie się i płacze, że Widzew ich przekrzyczał. A przecież przegraliśmy 1:6!!! Miałem w domu nawet skopiowane pisma od prezesów Lecha z podziękowaniami za naszą postawę, za poświęcenie dla drużyny itp.
Lechici dziś mogą mówić co chcą, ale wtedy, po tamtym meczu, gdy dostali taki cios, zaczęli ogarniać się w młynie. Przy naszej następnej wizycie już byli na nas bardziej spięci i zmobilizowani na doping i takiej plamy nie dali, choć my też daliśmy wtedy radę.

Łukasz: To był nasz najlepszy okres. Na topie była wtedy „Tonka”.

– No właśnie, jak wymyślano tą hitową, widzewską przyśpiewkę?

Michał: Ja miałem zawsze taką banię, że jak wymyślałem nowy pomysł na piosenkę, to łapałem za telefon i dzwoniłem do Marka, żeby mu to przekazać. Ten w pewnym momencie miał mnie już dość (śmiech). Jak dzwoniła komórka, to już wiedział o co chodzi.
Wtedy jechałem jakoś w aucie i w radio leciał kawałek DJ Tonka – „Don’t be afraid”. Melodia mi wpadła w ucho, na szybko wymyśliłem tekst i zadzwoniłem z tym do Marka, który oczywiście zaczął coś marudzić, że zobaczymy, że coś tam (śmiech).
Mimo to zdecydowaliśmy, że z tym spróbujemy. Akurat był wyjazd na Legię i na powrocie z Warszawy, w pociągu zaczęliśmy próby. To był wtedy taki czas, że ultrasi, którzy zawsze mają swój wagon, puszczali w ruch bęben, było uczenie się słów, rytmu, a potem dzikusy leciały przez pociąg zarażając resztę. Aż strach zaglądał do oczu, jak kilka przedziałów skakało od podłogi do sufitu – miałem wrażenie, że się zaraz wykoleimy, tak ten pociąg skakał (śmiech).
Wysypaliśmy się wtedy na peronie w Łowiczu i tam pierwszy raz masowo było śpiewane „Naszym klubem RTS…”.

Łukasz: Wtedy miałem swój pierwszy kontakt z bębnem (śmiech). Później było to śpiewane przez cały stadion na meczu w Łodzi, bodajże z Odrą Wodzisław.
To jest jednak pieśń do ciągnięcia, gdy jest moc, dzicz w ludziach. Przy słabej formie nie ma co jej zarzucać nawet.

Michał: Żeby było śmieszniej, to podczas naszej zabawy w specjalu siedział z nami Ruch. I nowa przyśpiewka na tyle im się spodobała, że postanowili to zaśpiewać także u siebie, w Chorzowie. Nie wiedzieli tylko, że my planujemy zrobić z tego jedną z naszych koronnych pieśni. Wyszło tak, że „Niebiescy” to zaśpiewali przed nami, co nas wtedy trochę zirytowało, ale oczywiście zaraz wzięliśmy to na wesoło. W końcu to nasza zgoda, więc nie ma co się ścigać.

– Był tez taki mecz, który opuściliście w trakcie gry. Ten ostatni, pamiętny kwadrans z Jagiellonią.

Marek: Nie tyle opuściliśmy mecz, co sektor pod zegarem. Pod koniec spotkania w kilka osób poszliśmy pomóc w zdejmowaniu flag. A, że do końca meczu jeszcze chwila była i czasy trochę inne (większa swoboda w poruszaniu się po obiekcie), to stanęliśmy pod budynkiem klubowym i stamtąd obserwowaliśmy końcówkę meczu. Cudowne chwile, niesamowity doping całego stadionu. Z resztą, czy to był doping? Tego nie da się nazwać dopingiem, to było „Broendby”, jakie naprawdę poniosło naszych piłkarzy do zwycięstwa, jesteśmy tego pewni! To był prawdziwy Widzew!

Łukasz: To był czas, kiedy pod Zegar podstawiane były autobusy, które wiozły potem kibiców na dzielnice. No i my z kolegami, za małolatów, zawsze wychodziliśmy z 2-3 minuty przed końcem, żeby sobie zająć miejsce siedzące. No i wtedy też tak zrobiliśmy. Wyszliśmy tuż przed końcem, siedzimy w autobusie, a „Broendby” niesie się tak, że szyby w oknach drżały i człowiek miał wrażenie, że zaraz wylecą. I nagle huk! Bramka dla Widzewa w 95 minucie, na 1:0! Na stadionie dziki szał, a my siedzieliśmy w autobusie i patrzyliśmy się na siebie, jak te debile (śmiech).

– Te ruszające się wtedy płyty chodnikowe pod klubem, to prawda, czy tylko legendy?

Marek: Ziemia drżała – to najprawdziwsza prawda, żadne legendy czy mity! Niezapomniane uczucie… Kurde, ciężko to opisać!

051lh

– Ultras, to nie tylko same choreografie, ale głównie doping. Najlepsze mecze pod tym względem?

Michał: Na pewno Poznań dwa razy, pamiętne derby na ŁKS. Wracając do innowacji, to my też – jako pierwsi – zabraliśmy ze sobą nagłośnienie na wyjazd. To była dopiero historia!
Jadąc na Lecha zabraliśmy ze sobą głośniki, mikrofony, całe to okablowanie i…agregat prądotwórczy, żeby to wszystko działało. Na bramie ochrona pierwszy raz chyba widziała agregat, bo nie mogli uwierzyć. W środku przecież było pełno benzyny, żeby to napędzić. Jeszcze w pociągu było mówione, żeby nic nie odpalać w jego bliskości, bo mogą być jaja. Baliśmy się, że ktoś na stadionie rzuci w niego racą, nie zdając sobie sprawy, do czego może to doprowadzić. Kino! Ostatecznie wjechał przykryty flagami.
Ale to nie wszystko! Najzabawniejsza scena była w momencie, kiedy otworzyłem przed ochroniarzami walizkę, w której było całe okablowanie, baterie do głośników, wzmacniacz. Wszystko to wyglądało, jak jakaś bomba (śmiech). I właśnie w tej chwili podszedł do nas szef ochrony i zaczął się pruć na podwładnych, że wpuścili kogoś na stadion z…puszką Red Bulla! Pozbierałem szybko fanty, podziękowałem i strzała na sektor. I tak w klatce znalazł się agregat pełny benzyny, walizki z osprzętem przypominające wyglądem bombę, a ochroniarze zaliczyli opierdol za puszkę energetyka (śmiech).
Jeżeli chodzi o mecze u siebie, to największą dzicz pamiętam na derbach, kiedy wygraliśmy 2:1.

Łukasz: Solidny doping był też na meczu z Lechem, jak wracaliśmy z I ligi. Pełna klatka, w tym ŁKS,  nadkomplet na stadionie. Mecz był jakoś w środku dnia, ale śpiewy były kozackie!

– Często pomijanym i niedocenianym aspektem są bębny i ich operatorzy. Bez nich nie ma co marzyć o melodyjnym śpiewaniu.

Łukasz: Dla mnie nadawanie rytmu całemu stadionowi, to jest coś wspaniałego. Jara mnie to od dawna i mam wrażenie, że chyba do końca życia będzie mnie jarać. To nie jest oczywiście taka prosta rzecz. Prowadzący zarzuca jakąś pieśń, a Ty musisz to wszystko ogarnąć, skonfigurować z drugim bębniarzem. Nieraz sektor dzielony jest na pół, jedni śpiewają, inni siedzą, trzeba za tym nadążyć, żeby wyszło dobrze.
Dla mnie to jest na pewno jakaś forma spełnienia. Z resztą mając obok siebie Avaxa, który gra już na bębnie 20 lat i jest bodaj najlepszym bębniarzem w Polsce, to nie można być słabym. Często zmienia rytm, przyspiesza i jeszcze jak się spojrzy tym swoim wzrokiem (śmiech). Ale już się zgraliśmy ze sobą i umiemy zrobić niezłą korbę. Dwójka rozumiejących się bębniarzy, to podstawa.

– Bębniarze, w przeciwieństwie do prowadzącego doping, mają to szczęście, że mogą śledzić wydarzenia boiskowe.

Łukasz: Tak, ale czasami wolelibyśmy na to nie patrzeć (śmiech). Chociaż w moim przypadku zdarza się to dość rzadko. Bardziej skupiam się na bębnieniu, na wyczuciu rytmu i zgraniu z drugim kolegą.

– Niespodziewana delegacja z Orkiestry Genewskiej na gnieździe dała radę?

Łukasz: Faktycznie, była taka akcja. Ktoś z Zegara pobiegł na Krytą po tych gości w śmiesznych ciuchach. I ci kolesie tak ubrani wzięli swoje bębny i przyszli do nas na podest, zainstalowali się i zaczęli z nami grać! Podłapał to jakiś facet od nich, zaczął kamerować całe to wydarzenie. Kupa śmiechu, ale wyszło moim zdaniem fajnie, sympatycznie.
Później nawet przysłali jakieś pismo do klubu z podziękowaniami za fantastyczne przyjęcie.

Michał: Najgorszy był moment – ty Łukasz też tak raz miałeś – jak prowadziłem doping jednocześnie samemu grając na bębnie! Masakra! No, ale cóż. Trzeba było, to się robiło z siebie debila (śmiech).

widzew2uj4

– Był też okres, że w Polsce masowo zaczęto kopiować piosenki innych, zagranicznych ekip. Głównie z Bałkanów.

Michał: Tu ja muszę przyznać, że częściowo byłem za to odpowiedzialny. I skoro ja to wprowadziłem, to ja musiałem to uciąć. Wyleciały nam przez to z repertuaru kozackie numery, takie jak np. „Horto Magico”, czy „Porto”, ale tak było trzeba.
Taka chwila, gdy zrozumiałem, że to jest kwas, nadeszła w Pradze. Pojechaliśmy sobie na mecz Slavia – Crvena Zvezda. W pewnym momencie gospodarze zarzucili jakaś przyśpiewkę, oczywiście wziętą z repertuaru Zvezdy. I jak już nastała cisza, to Serbowie się spięli i polecieli z tą pieśnią konkretnie, a na koniec zaśpiewali Slavii, że są chyba ich fan clubem. Wtedy dotarło do mnie, że czas przestać kopiować inne pomysły.
Została chyba tylko „Sevilla”, bo ludzie tego bardzo chcieli, więc zrobiliśmy ten jeden wyjątek. No i jest jeszcze „Broendby”, ale to już inne czasy były wtedy i ta pieśń-symbol jest tak zakorzeniona, że nigdy nie zniknie z naszego stadionu. Marzy mi się pojechać kiedyś w pucharach do Kopenhagi i im to zaśpiewać.

– Tworzyliście oprawy w czasach, gdy ruch ultras nie miał jeszcze tylu ograniczeń ze strony rządu, policji, działaczy. Wasi następcy nie mają już tak łatwo.

Michał: No tak, załapaliśmy się na tą końcówkę jako-takiej wolności. Obecnie środowisko ultrasów jest nie mniej infiltrowane, jak chuligańskie ekipy. Co chwila dostajemy jakieś wezwania, nie wiadomo za co i dlaczego.

Łukasz: Jeden z naszych kolegów otrzymał nawet pismo, w którym poinformowano go, że odbyła się zaoczna rozprawa (!), na jakiej „przybito” mu wyrok. Za co? Ano za to, że na meczu z Polonią Warszawa trzymał sektorówkę, spod której ktoś potem odpalił race! Kabaret!

– Z tych wszystkich frustracji wyszła później oprawa-manifest „Against Modern Ultras”?

Michał: Poniekąd tak. Sama idea „AMU”, która pojawiła się parę lat temu, dotyczyła głównie negowania takich zjawisk jak branie pieniędzy od klubu na tworzenie opraw, czy firm, które chciałyby „zasponsorować” oprawę, w zamian za jakieś umieszczenie logo, czy inne bzdury. Nieprzypadkowo oprawa „Against Modern Ultras” pojawiła się w Poznaniu, bo generalnie tamtejsi ultrasi uchodzili w tamtym czasie za najbardziej układowych względem klubu, co sprawiało wrażenie, że pytają w klubie chyba nawet o to, czy mogą się wysrać w kiblu. Więc tam Widzew pokazał co o tym sądzi.
Teraz na szczęście na Lechu funkcjonuje to już we właściwy sposób. Przynajmniej tak to wygląda z boku.
Uogólniając tę kwestię chodziło o to, że jak masz zamiar odpalać pirotechnikę do konkretnej prezentacji, to robisz to, a nie pytasz kogoś czy ci wolno, czy nie. Na tym polega ruch ultras – na wolności. Z resztą poza Lechem, wydawało się wówczas, że większość Polski odpuściła sobie odpalanie rac, że zapanowała taka dziwna tendencja (może  przed Euro), żeby mieć jak najmniej problemów pewnie. Później się to zmieniło i większość ekip się ogarnęła. To był czas z naprawdę małą ilością pirotechniki w kraju, a wiadomo, że piro, to taki symboliczny atrybut wolności trybun. Dochodziło nawet do sytuacji, że na przykład taki ŁKS odpalał race…w przerwie meczu. No, ale ich to akurat ciężko brać serio w kwestii ultras (śmiech).
Swoją drogą uważamy „AMU” za najpiękniejszy pokaz pirotechniczny w historii Ultras Widzew, może na równi z efektem, jaki był przy ogromnych flagowiskach na Prostej.

12choreo_wiosna_f6

– Uważacie, że wciąż można wymyślać nowe, szałowe pomysły na choreografie, czy ta studnia jest już niemal przy dnie i „wszystko już było”?

Marek: Na pewno jest trudniej. Był czas, gdy ruch ultras wchodził na wyższy poziom, i wydawało się, że tematów jest bez liku, ale myślimy, że studnia na pewno nie jest bliska dna. Wciąż można robić pomysłowe, innowacyjne prezentacje. Nie jest łatwo, ale ci najlepsi zawsze znajdą inspiracje. Poza tym skończył się wyścig na ilość prezentacji. Do tej pory przypominamy sobie spotkanie z Legią, na którym pokazaliśmy…siedem prezentacji!!! Każdy stara się robić mniej opraw, ale bardziej dopracowane.

Michał: Pomysły, nawet jak są, to rozbijają się o kasę. Trudno robić niezwykłe projekty, jak nie ma się za co. Na oprawę z Legią mieliśmy 2500zł, to 1/10 tego,  co mają choćby w Warszawie. Wystarczyło nam na mała sektorówkę. Dlatego staraliśmy się, żeby ta oprawa była chociaż na maksa dopracowana. Te herby, detale, były dopieszczone ile się dało. Gdybyśmy mieli kasę, to być może folia byłaby na całym sektorze i efekt byłby o wiele lepszy.
Ale nie poddajemy się, kombinujemy. Staramy się podwieszać materiał na reklamach u góry, żeby zyskać te parę metrów.

– Nie myślicie, że jest trochę tak, że ludzie naoglądali się opraw Legii, Lecha, czy Lechii, na wielkich stadionach, i teraz to, co kilka lat temu na Widzewie przyjęto by ze szczęką na podłodze, dziś wydaje się takie sobie?

Michał: Może tak być dlatego my, mając takie możliwości, jakie mamy, staramy się właśnie skupiać na jak najdokładniejszym namalowaniu elementów tak, żebyś miał wrażenie, że wyszły z drukarki.

Łukasz: Na przykład transparent „Home of ultras” dodał takiego klimatu całej prezentacji, że szok. Dopiero wtedy te race prezentowały się tak okazale. Podobnie było z resztą z transparentem „Wielki klub wpisany w historię”, który uważam za najlepszy w historii Widzewa.

Michał: Generalnie teraz chodzi o to, żeby zrobić coś z pomysłem. Na przykład przy okazji oprawy „Ultraska”, sama Legia nam przyznała, że dobrze wymyśliliśmy te litery (LTSK) w tym słowie. Gdyby nie deszcz, przez co odkleiły nam się dwie literki, byłoby jeszcze lepiej.

s2jQ5

– Na dziesięciolecie grupy wypada pucharowy wyjazd na Ursus Warszawa, bez udziału kibiców gości. Planujecie odbić sobie to w niedalekiej przyszłości i jakąś własną oprawą uczcić jubileusz?

Michał: Plany jakieś są. Można w ogóle uznać rok 2013 za rok „Red Workersów”, a jeszcze parę meczów, żeby coś fajnego pokazać jest.

Marek: Staramy się przygotować małe co nieco, ale póki co nie będziemy zdradzać planów. Zachęcamy więc widzewiaków do zaglądania na WidzewToMy.net bo niedługo powinna pojawić się informacja na temat 10-lecia RW. Czytajcie WTM codziennie!

– Dziękując za rozmowę życzymy sobie i Wam upragnionego, nowego stadionu, który otworzyłby przed Ultras Widzew nowe możliwości. Miejmy nadzieję doczekamy się go szybciej, niż na Wasze 20 urodziny (śmiech).

Red Workers  ’03: My też dziękujemy i przy okazji apelujemy do ludzi: nie żałujcie kasy na oprawy i wrzucajcie banknoty do puszek!
Pozdrawiamy też wszystkich nieobecnych kolegów, w szczególności Marcina i Tomka. Czekamy na Was chłopaki!

PS. Imiona ultrasów celowo pomieszane (1.3.1.2)

Rozmawiał Ryan

!PIERWSZA CZĘŚĆ WYWIADU!